Trzeci raz zabieram się za recenzję albumu „SuperBlue” Kurta Ellinga. Za każdym razem czegoś mi brakuje i zły jestem, bo nie brzmi ona tak jak powinna. Chyba wiem już dlaczego. Chyba taka właśnie dla mnie jest ta płyta. Czegoś mi w niej może brakować i nie umiem się w niej odnaleźć. Żeby była jasność, nie jest to wina nagranego materiału, a bardziej oczekiwań, które Kurt budzi we mnie z roku na rok coraz intensywnej. W jazzie osiągnął total. Jest bezkonkurencyjnie jednym z najlepszych i najwybitniejszych wokalistów obecnych czasów. Zrobił jednak skok w bok i nagrał album pełen funky i hard-soulu. Czy dobrze? Pewnie i dobrze, bo dotrze tam gdzie jazz nie sięgał, a gdzie szukający ambitnej rozrywki natrafiają na pustynię.
Tytułowy utwór otwierający album skutecznie pokazuje, że nie jest to Elling jakiego znamy. Możliwe, że gdyby nie globalna pandemia i idący za nią lockdown, to ten album powstałby w dalekiej przyszłości, a może i wcale. Zamknąć artystów w domach to jak wstrząsnąć butelkę szampana, którą nagle trzeba otworzyć. Tak oto Charlie Hunter, znakomity gitarzysta zaprosił do projektu najlepszego jazzowego wokalistę, a towarzyszą im DJ Harrison oraz Corey Fonville (czyli 2/5 składu Butcher Brown). Pierwotne założenia, że Charlie tylko produkuje, Kurt wykonuje, a Harrison i Fonville dopełniają muzycznej całości szybko okazał się zbyt prostym scenariuszem. Charlie po namowach Ellinga chwycił za swoją siedmiostrunową gitarę, a obaj Panowie zajęli się produkcją, której dopełniła reszta stworzonego kwartetu. Szacunek za brzmienie całości, podczas gdy nagrywania odbyły się zdalnie i osobno.
„SuperBlue” brzmi melodyjnie, przyjemnie i czasami nazbyt prosto, bo aż chciałoby się usłyszeć bogatsze rozwiązania i szerszą formę kompozycyjną. Zostawiono luz i fan wynikający z funky. Groove ustaje jedynie w „Endless Lawns”, który to zapożyczony został z nagrodzonego Grammy albumu „The Questions” Ellinga. Muzycznie jest porządek. Produkcje są lekkie, bezpieczne i zwyczajnie fajne, aby nie przyćmić i nie obarczać odbiorcy nadmiarem dźwięków. Czasami gitara pozwala sobie na małe solo tak jak w „The Seed”, ale bardziej można się spodziewać tupania stopą w rytm piosenek, aniżeli skupienia nad ich aranżacją. Wokalnie za to można i należy się zachwycać tym jak Elling się bawi. Słychać, że była mu potrzebna taka odskocznia, gdzie pozwala sobie na więcej szaleństwa. Posłuchajcie „Dharma Bums”, a będziecie wiedzieli o co chodzi. Kończące album outro „This is how we do” jest także kwintesencją tej podróży.
Zrobili to tak po prostu. Z ochoty, możliwości i przyjemności. Nie umiem oprzeć się wrażeniu, że poczuli się jak nastolatki, które zamknęły się w garażu i nagrały album, w którym każdy dał to co ma najlepszego przy jednoczesnym zachowaniu umiaru. To mnie przekonuje. Ale… jako ogromny fan Kurta Ellinga i jego jazzowej charyzmy jest mi go za mało i za dużo. Niekiedy ekspresyjnie idzie nad wyrost, co mimo wszystko pasuje do tej konwencji, ale za mało jest mi jego subtelności i jazzowego dotyku. Pewnie dlatego też moim ulubionym utworem z tej płyty jest wspomniane „Endless Lawns” będące łącznikiem do „starego” Ellinga, którego słucham częściej niż „SuperBlue”.