Jakże dawno nie miałem w ręku albumu, który od początku do końca spełniałby moje oczekiwania pod względem pozytywnych wibracji i pełni rozrywki. Jakże więc dobrze, że Dave McMurray nagrał swój drugi pod szyldem Blue Note, a siódmy (jako solowy projekt) album „Grateful Deadication”. Saksofon to bardzo wdzięczny instrument, który najlepiej oscyluje w średnich rejestrach nie obciążając tych co to nie lubią za wysoko, ani za nisko. Ciężko nim natomiast wzbudzić spektakularność, gdyż konkurencja jest już bardzo rozbudowana. Jestem jednak spokojny, bo McMurray nie pcha się miedzy szeregi, a spokojnie siedzi obok i zdaje się, że jest mu dobrze, lekko i przyjemnie, co przełożył na tenże album.


Nie jest to smooth jazz i dalece mu do muzyki tła. Jazzu natomiast jest tutaj mnóstwo, ale dzieli go po równo z bluesem i polewa delikatnym funky. Niespokojne „Fire on the Mountain” może siać trwogę, że oto nadciąga kolejna dawka dysonujących poskręcanych improwizacji, ale to tylko taka mała zmyłka. Jest melodyjnie, a całość produkcyjnie podchodzi pod radiową rozrywkę. Swoim saksofonem zapewnia, że nie dla niego iść na łatwiznę, a harmonie wcale nie muszą być proste i klasyczne, by utrzymać szyk przyjemności. Nawet gdy blues staje się bardziej blue, jak w utworze „Loser”, gdzie gościnnie na gitarze zagrał Bob Weir, a swój pięknie dramatyczny wokal zostawiła Bettye LaVette, nie da utracić się dobrego samopoczucia. Wokalnie udziela się jeszcze jeden gość. Jest nim Herschel Boone, który w kompozycji „Touch of Grey” zrobił Dave’owi ogromny prezent, bo jest to najpiękniejsza pozycja na tym longplayu. Obaj panowie nagrali bowiem hit, który powinien być grany w każdym domu szczycącym się dobrą nutą. Utwór jest nasiąknięty soulem, saksofon przeplata go jazzowymi frazami, a Herschel wkleja się niczym Eric Benett zmysłowym, koloraturowym wokalem. Zwróćcie też uwagę na linię basu. Dla mnie perełka. Jeśli będzie Wam mało, to tuż za tą pozycją znajdziecie ciąg dalszy w postaci wersji instrumentalnej, która brzmi niczym remiks dopełniający ekspresji! Sprytne posunięcie. 

Większość nagranego materiału jest spójna instrumentalnie. Tło wypełniają gitary, klawisze, a perkusja oczywiście pozwala sobie na więcej demonstrując nagłe zrywy, synkopy i pauzy. Saksofon pełni rolę lidera, ale sam też sobie odpowiada chórkami tworząc formy piosenkowe, aniżeli instrumentalne. Chyba właśnie stąd bierze się ten rozrywkowy i niezwykle przystępny klimat „Grateful deadication”. Są ewidentne podziały na zwrotki, refreny, a i nierzadko odzywa się bridge. Znamienitym tego przykładem są „Estimated prophet”, „Eyes of the world” , jak i „Franklin’s tower” (ubrane w funky groove). Tym, którzy szukają mocniejszych wrażeń z pewnością przypadnie do gustu „The eleven”, gdzie połamane metrum splata się z zadziornością gry i improwizacyjnym sznytem McMurray’a. To mój drugi ulubiony po ducie z Boone’m kawałek na tym albumie. Oddziałują trochę jak pieprz i cukier. Jedno i drugie na swój sposób przyjemnie. 

The music never stopped” zamykające to znakomite wydawnictwo powinno być motywem przewodnim całej kariery Dave’a McMurray’a. Niech nie zwiedzie Was, że to dopiero siódma płyta artysty. Solowa tak, siódma. Ale na swoich barkach niesie on jeszcze ogrom innych projektów, jak i sesyjnych udziałów dla przyjaciół ze świata muzyki (i nie mam na myśli tylko jazzu). Wymieńmy chociażby: Jennifer Holliday, Randy Crowford, Kem, Iggy Pop, Nancy Wilson, The Winans, The Temptations… to tylko ułamek tych, którzy wiedzą jak znakomity jest Dave. Najnowszym albumem niczego nie udowadnia, a oświadcza, że nic się nie zmienia i po ponad 40 latach w branży nadal jest w formie. Jakby dopiero co zakochał się w swoim instrumencie. 

Ocena płyty: