José James przez ostatnie 5 lat trochę zajmował się pierdołami, bo za takie też uważam jego dwa poprzednie albumy. Nie wiedzieć dlaczego wszedł w komercyjne R&B, które może nawet było zjadliwe, ale plastikowe. Potem popełnił album z coverami, który to przesłuchałem może ze 4 razy i odłożyłem do zakurzenia się. Tytuł nowego wydawnictwa trochę mnie zaniepokoił jak i ucieszył. Czyżby był to chwyt marketingowy, aby nagrać „No beginning no end 2” idąc za wielkim sukcesem części pierwszej z 2013 roku? A może materiał jest tak doskonały, że zasługuje na miano kontynuacji wcześniejszego albumu? 


Co łączy część drugą z pierwszą? Stylem znacznie się różnią gdyż jazzu od tamtego czasu jest tylko odrobinę, a króluje pop i funky. Łączy je na pewno swobodne podejście do produkcji. Trzeba powiedzieć, że nie było by „No beginning no end 2” bez udziału gości, których jest tu mnóstwo! Tak sobie myślę, że w tytule można by nawet zaznaczyć, że to płyta pełna kolaboracji. Dokładnie 3/4, bo 9 z 12 utworów jest współpracą z innymi artystami. Znajduje się tu pełen wspomnianego funky hit „Feel so good” z Cecily. Równie energetyczny nastrój wprowadza duet z Aloe Blacciem („Turn me up”), z kolei (nieco za) słodko robi się przy „I found a love” wykonanym wraz z Taalią.

Są tu jednak dużo ciekawsze kompozycje, choćby „I need your love” na dobry początek. Ledisi znajduje się przecież w czołówce charakternych i nieposkromionych wokalnie div. Połączenie tych dwojga magnetyzuje i przyprawia o mały dreszczyk. Dołóżmy do tego jeszcze amerykańskiego trębacza Christiana Scott aTunde Adjuaha i otrzymujemy kompozycję pierwszej klasy (co prawda zanim się rozwinie to już się kończy wywołując niedosyt, ale nie zmienia to faktu, że dzieją się tu cuda). Kolejnym brylantem jest udział Laury Mvuli wraz z pianistą Krisem Bowersem w „Nobody knows my name”. Ta jazzująca kompozycja ma styl i beat rodem klasyków lat 50.

Jednym z faworytów na tym albumie jest duet z Lizz Wright. Utwór brzmi tak, jakby został napisany z myślą o tej wybitnej bluesowej artystce. „Take me home” mogłoby spokojnie zasilić każdy album Lizz i stałby się on jej wielkim hitem. Ciekawe czy zostanie wydelegowany jako singiel do promocji tego. Gospelowe zacięcie doskonale wpasowuje się w klimat wokalny tych dwojga. Zgadza mi się tu wszystko, od metrum, po melodię i emocje.

To co najbardziej przekonuje mnie, że ta płyta jest kontynuacją sukcesu „No beginning no end” to ostatnia piosenka nagrana wspólnie z Hindi Zahrą. Duet tych dwojga zamykał także pierwszą część z 2012 roku równie doskonałą kompozycją. Tutaj wspiera ich jeszcze Erik Truffaz, francuski trębacz jazzowy, który wprowadza pewnego rodzaju chaos. Gra on na granicy błędu sprawiając, że sam się zastanawiam czy to aby tak miało być, czy czasem jednak ktoś nie pomylił ścieżek, ale szybko upewniam się, że nie ma tu przypadków. „Oracle” w ich wydaniu określa ten album. Jest tym ekstremum, na które czekam i które powoduje u mnie gęsią skórkę. Co więcej, jest to numer gdzie każde z tych trojga demonstruje wszystkie swoje atuty i wzbudza we mnie apetyt na więcej. Staje się pryzmatem, który zmusza mnie abym spojrzał na wcześniejsze utwory z większym wyczuciem i uwagą.

Tak oto wracam do „Miss me when I’m gone”, który kusi ascetycznym aranżem i osładza po trzykroć gitarowym solo Marcusa Machado. „Saint James” to romantyczna piosenka jakich słyszałem już wiele, ale w wydaniu Joségo staje się bardziej czułym rarytasem. Jeśli chcielibyśmy sprecyzować całość to zdecydowanie postawiłbym na bardzo dobry pop z elementami bluesa i krztyną jazzu. Tekstowo jak to w Ameryce bywa: miłość, miłość i jeszcze raz miłość… Brawo za potencjał twórczy, bo utwory są współtworzone przez Jamesa jak i Taalię, która jest zarówno współwłaścicielką ich wytwórni Rainbow Blonde, jak i żoną artysty. 


Można by przypuszczać, że bez udziału tylu znakomitych gości, tylu jakże potężnych nazwisk, album mógłby nie dać rady przebić się swoja zwyczajnością. Słuchając (zaledwie) 3 solowych utworów Jamesa mam wrażenie, że właśnie tak mogłoby się stać. Nie jest on wszak wirtuozem i zaskakującym technicznie wokalistą, ale zgrabnie nadrabia to swoim urokiem, czarem i dbałością o interpretacje. No i oczywiście barwą głosu kwalifikującą go jako artystę charakterystycznego. Szkoda tylko, że użyto tak mało jazzu, któremu José zawdzięcza swoja pozycję. Poza czterema świetnymi utworami jest tu po prostu „OK”, co w dyskografii Jamesa staje się już chyba przewidywalne. 

Ocena płyty: