Ale numer! Zasłuchany w najnowszym albumie Lizz Wright sprawdzam kiedy poprzednio coś wydała i wychodzi na to, że poza koncertowym albumem z 2022 roku to aż 7 lat temu! Aż wierzyć się nie chce, a to przecież dlatego, że nie mam poczucia jej nieobecności. Po pierwsze słuchamy jej dość często przez co wydaje mi się, że w ogóle jej nie brakuje, a po drugie ostatnio często bywa w Polsce co sprawia, że jest taka bardzo bliska. Niezmienia to faktu, że po 7 latach od „Grace” dostajemy porcję zupełnie nowych piosenek i oczywiście kolaboracji, bo Lizz lubi gości.
Nie ma co czekać na puentę i trzymać w złudnej niepewności, bo i tak każdy wie czym skończy się ta recenzja. Lizz Wright jest stworzona po to aby śpiewać. Jej głos to zjawiskowe piękno. Gdy śpiewa swoją głęboką, ciemną barwą to mam wrażenie jakby wylewał się na mnie niewidzialny, czekoladowy budyń. Jest ona jedną z tych wokalistek co to dosłownie mogłaby zaśpiewać wszystko, a i tak wyjdzie z tego mistrzostwo. Śmiało można zatem powiedzieć, że 75% tej miłości i magii to barwa głosu. Jak dobrze, że Lizz nie idzie na łatwiznę, bo przecież mogłaby się zamknąć w standardach i nie wysilać repertuarowo. Tworzy, działa i zamiast być wokalistką jest artystką. Otwierający album utwór „Sparrow” z gościnnym udziałem Angelique Kidjo jest energetyczną i charyzmatyczną skrzynią skarbów! Fenomenalny początek albumu, który skupia w sobie charakterystyczny, klasyczny blues, w którym to Lizz od dawna rozpieszcza. Ten blues utkany jest często gospelowymi nićmi, a i soul jest tutaj bardzo widoczny. Tak więc nie ma zaskoczenia. I prawidłowo. Klimatem mamy dalszy ciąg urodzaju sukcesywnych ciemnych brzmień w najlepszym wydaniu. Wystarczy posłuchać kolejnej pozycji, w której to gościniami zostały przewspaniała Meshell Ndegeocello oraz harfistka Brendee Younger, kolejna niesamowita postać. „Your love” w wykonaniu tych trzech pań jest dla mnie kulminacją tego albumu. Do Meshell wracałbym często podczas opisywania tego albumu, bo na przykład „Root of Merce” jest niezwykle podobne do energii albumu „Bitter”, który Ndegeocello nagrała 25 lat temu, a który to widnieje w moim zestawieniu albumów życia nieustannie w pierwszej trójce.
Wracając do gospel i bardziej spirytualnego charakteru to znaleźć go łatwo w każdej kompozycji. Z początku miałem nawet lekki problem, aby wyjść z tej duchowej otoczki, która najmocniej promienieje w „This way” oraz „Who knows whee the time goes”. Nie chciałbym, aby ktoś szukał tu elementów country, bo to zdecydowanie blues i z nim związana muzyka drogi. Tak sobie myślę, szukam w głowie i nie znajduję równie dobrej opcji tego klimatu co także powoduje, że Lizz Wright jest ciągle tak obecna w tym co robi. Poza energetycznymi pozycjami jak wspomniane „Sparrow” jest tu jeszcze kilka innych, ale to ballady zdominowały „Shadow” w stosunku 7:4. Wsród nich usłyszeć można także interpretację „I concentrate on you” z repertuaru Cole Portera. Natomiast na szczególną uwagę zasługuje jeszcze jedna kolaboracja. Skrzypcowy duet, który stworzyli Trina Basu oraz Arun Ramamurthy dopełnił aranżacyjnie tę siódmą, studyjną płytę Lizz Wright. Rozpływać można się nieustannie. Nawet należy. Bo to jest kwintesencją słuchania Lizz. Jest ona stworzona by śpiewać. Ten album można słuchać wciąż i wciąż i wciąż i wciąż i wciąż i wciąż… nawet kolejne 7 lat. Jest taki dobry.