Ostatnimi czasy José James był, ale jakby go nie było. Album jaki pamietam, że mnie poprzednio oczarował to „No beginning no end 2” z 2020 roku. Póżniej były piosenki bożonarodzeniowe, projekt z hołdem dla Erykah Badu, a po drodze jeszcze dziesięciolecie „Blackmagic”. Niby coś się działo, ale jednak bardziej było to przypominanie o sobie aniżeli zachwycanie pomysłem i twórczością. Czas na przełom, bo najnowszy album „1978” jest jednym z lepszych jakie José nagrał. Po pierwsze w końcu w pełni autorsko. Po drugie bez szukania nowych dróg i współczesnych nurtów. Po trzecie zacnie, bo jazzowo. 


Największym skarbem nowego albumu jest wrażliwość. José dzięki temu, że są to jego autorskie piosenki brzmi dużo bardziej autentycznie. Nie chodzi mi tutaj o to, że wcześniej udawał, ale śpiewając utwory świąteczne, a potem Badu brzmiał… bardziej jak wykonawca, a nie jak artysta. Tym mocniej jestem zadowolony jak i podekscytowany, bo powrócił on do formy, którą miał na albumie „While you were sleeping”, który jest moim ulubionym w dorobku Jamesa. Coś mi się wydaje, że właśnie „1978” do niego dołączy. Zadowoleni będą z pewnością wszyscy, którzy lubią charakterystyczny przydymiony i lekko wycofany wokal José. Jak zwykle czaruje chórkami. Mnie urzeka także jego falset, którym to operuje bardzo zmysłowo. Wokalnie jest to z pewnością jego najlepszy album od lat, także dlatego, że słychać w nim opanowanie i dużo większy spokój niż kiedykolwiek. Do nagrania zaprosił swoich przyjaciół: Chad Selph (klawisze), Marcus Machado (gitara elektryczna), David Ginyard (bas), Pedrito Martinez (instrumenty perkusyjne), Jharis Yokley (perkusja) oraz kwintet smyczkowy z Talią Billig na czele odpowiadająca z ich aranżację. Największą robotę robi bas i przyznam, że to właśnie on skupia moją największą uwagę. Dzięki niemu jest soczyście i gęsto. Jeśli „Black Orpheus (Don’t look back)” będzie Wam kojarzyć się z Marvinem Gaye, bądź z Maxwellem to z pewnością poczujecie i resztę utworów. 

Jest kilka bardzo mocnych punktów. Jednym z nich jest udział gości. Dwa numery to wokalne kolaboracje. W „Dark side of the sun” udział wziął pochodzący z Konga, belgijski raper Baloji i bardzo mnie zaskoczyło, że język francuski doprawił ten utwór tak wyśmienicie. Drugi duet jest jeszcze ciekawszy, bo w „Place of worship” zaśpiewała brazylijska artystka, Xēnia França. Z intymnego albumu zrobiło się bardziej „world music”. Kolejnym (naj)mocniejszym punktem „1978” jest utwór „For Trayvon”. Dramatyczny, pełen bólu i tęsknoty, zaśpiewany z rozbrajającym falsetem. Dla mnie jest to jedno z najlepszych nagrań José Jamesa w jego dorobku. Taki album to bardzo duży progres i przepiękny prezent dla wszystkich fanów dobrego black jazzu z elementami funky, soulu i hiphopu. Niezmiernie się cieszę, że James powrócił w stylu, który pasuje do niego najbardziej. Autorsko. 

Ocena płyty: