Ledisi zawsze była silna i doskonale zna swoją wartość, ale najnowszym albumem „Good life” zdaje się udowadniać to jeszcze bardziej. Po tym jak zdobyła Grammy (prawdopodobnie najlepszym w swojej dotychczasowej karierze) albumem „Wild card” i spełniając marzenie o albumie z utworami swojej największej inspiracji, czyli Ninie Simone zdecydowanie nabrała wiatru w skrzydła. Spełnia się nie tylko muzycznie, bo ostatnio zagrała główną rolę w ekranizacji o Mahalii Jackson, a później epizod w biografii Neila Bogarta jako Gladys Knight. Wszędzie jak widać króluje muzyka i to ona jest sensem jej życia. Mówiąc, że wielu czeka na jej nowe nagrania mamy na myśli naprawdę wielu! Wystarczy spojrzeć na trasę koncertowa promującą „Good life”, a nie będzie wątpliwości, że Stany są żadne jej muzyki. Miejmy nadzieję, że równie gęsto będzie odwiedzać miasta w Europie. Wróćmy jednak do albumu. Jaki on jest?


13 piosenek osadzonych jest w klimacie dokładnie takim, do jakiego Ledisi pasuje najbardziej. Romantyczny, zmysłowy, czasami bardziej energetyczny r’n’b i soul. Bardzo cieszy, że w większości stawia na żywe instrumenty, a po elektronikę sięga już tylko kosmetycznie. Jeszcze trzy albumy temu było wszak na odwrót. Wokalnie jest bardzo otwarta i świadoma. Korzysta z dobrodziejstw skali jaką posiada, nie boi się improwizować i wokalizować, ale mam wrażenie, że „wyrosła” z ogłaszania wszem i wobec ile to potrafi. Jej głos i to jak nim operuje jest zdecydowanie w światowej czołówce. Bardzo lubię w niej to, że nie skupia się tylko na dźwiękach i tym, żeby utwór był dobrze zrobiony, a przede wszystkim stara się opowiedzieć historię i przekazać w niej emocje. Najbardziej słyszę to w „Quality time”, w którym wspiera ją jazzowy kwartet Butcher Brown. Chyba dlatego też to mój ulubiony utwór na tym albumie. Według mnie wyróżnia się i powoduje, że na chwilę się zatrzymuję i zasłuchuję. No właśnie. Bo jakby nie patrzeć na to jak zdolna, wspaniała, pewna siebie wokalnie jest Ledisi to w moim odczuciu jest to album lekko przeciętny. Utwory są do siebie bardzo zbliżone, co sprawia, że w pewnym momencie przestaję się na nich skupiać. Tak jak uwielbiam jej opowiadanie wokalem, tak niekiedy przeszkadzają mi dość trywialne teksty, w których niejednokrotnie powtarzają się dane frazy. Rozumiem i doceniam, że piosenki o miłości są ciągle potrzebne, ale nie każdy utwór musi być tak… dosłowny. Wierzę jednak, że dla wielu będą te teksty bardzo trafnie dobrane i akurat potrzebne. 

Ledisi zawsze lubowała się w kolaboracjach, ale tym razem jest tylko jeden wokalny duet. Kenny Lattimore nagrał razem z nią „Perfect Stranger” i niestety musze przyznać, że jestem rozczarowany. Oboje mają w sobie ogromny potencjał improwizacyjny, a mam wrażenie, że weszli do studia lekko nieprzygotowani. Zdecydowanie brakuje mi większej interakcji, większej ekspresji, większego rozwinięcia w dialogu. Powtarzane te same dźwięki i wymijające wokalizy brzmią, jakby nie było kulminacji przez co mam ogromny niedosyt. Na szczęście pomagają inne piosenki, jak choćby „Good life”, „Sell me no dreams” czy „Good year”. Zaraz za wspomnianym „Quality time” są one dla mnie najbardziej wyróżniającymi się. Nie mam jednak poczucia, że jest to album na miarę „Wild card” czy „Let love rule”, które słucham do dziś. “Good life” jest dość dobry, ale na chwilę. 

Ocena płyty: