Kari Sal parę lat temu, w 2017 zadebiutowała albumem „Bestada”, który pod wieloma względami był zjawiskowy, niesamowity i niezwykle wciągający. Rety, ile tam było magii i energii przepływającej z Islandii, gdzie powstawał. Mówią, że człowiek zmienia się co 7 lat razem z komórkami, które się w nim wymieniają. 7 lat zatem Kari kazała nam czekać na kolejny album. Sama mówi, że opowiada on o przemianach jakie się w niej dokonywały. O etapach przeobrażania się z poczwarki, przez gąsienicę,  aż doszła do bycia motylem, stąd tytuł, „Butterly”. Fajnie, że motyl może także być wilczycą, ale o tym później. 


Od razu trzeba zaznaczyć, że tym razem album jest w całości po angielsku, ale trzeba też szybko to wytłumaczyć. Razem z mężem, Adamem Bałdychem (zacna zaleta, więc nie ma co przed tym uciekać) założyli wytwórnię Imaginary Music, która to ma dostęp do międzynarodowej dystrybucji, a grzechem byłoby z tego nie skorzystać. Tak oto Kari Sal po zjawiskowej polskiej „Bestadzie” szuka swojego miejsca na międzynarodowym podwórku. Którym? Z pewnością mieści się w ramy word music, folk, a rzekłbym nawet w indie pop i delikatnie w jazzie. Właśnie tego jazzu jest mi jednak troszeczkę za mało, tak samo jak osobiście uważam, że w angielskim jej głos uwalnia tylko 70% swojego potencjału. Jest lekko, bardzo melodyjnie, emocjonalnie i to jest nadal piękne. Słucha się albumu jako całości i z pewnością można powiedzieć, że wpada do głowy. Jednocześnie nie ma tyle magii i energii co wspomniany debiut. Wiem, wiem, że jest to zupełnie inny czas, miejsce i inne emocje niż wtedy, ale nie da się wszak po tak spektakularnym początku uniknąć porównań. 

Butterfly” ma bardzo dużo mocnych punktów. Jednym z nim niewątpliwie jest melodyjność i przyjemność jaką niosą ze soba kompozycje. Ubrane czasami tylko w delikatne firanki („Angels”, „Teodor”), by innym razem owinąć kolorowym, ciepłym kocem („Kite”, „Green eyes”, „Trust”). Cieszy mnie, że „If I go away” zyskało status singlowy, bo jest on właśnie jednym z tych jazzowych elementów. Lubię! Najcenniejszym momentem jest jednak kończący, także singlowy „Wolf”, który zapowiadał to wydawnictwo. Według mnie jest to najbardziej charyzmatyczny, lekko niepokorny i z pewnością najciekawiej zaaranżowany pod względem wokalnym utwór na „Butterfly”. Jest także najmocniej osadzony w skandynawskim folku i tekstowo bardzo do mnie dociera. Chociaż właśnie strefa liryczna jest tutaj także najmocniejszą stroną. Szkoda, że nie ma nic po polsku, bo nawet międzynarodowo mogłoby to być ciekawostką, ale trzeba oddać, że teksty są bardzo wyważone i ciekawe. Pełna satysfakcja.

Butterly” to album lekki, stonowany, który płynie jednym spokojnym nurtem. Niekiedy pojawiają się na nim muzyczne solówki, ale nie wywracają nastroju i nie szarżują w zdobywaniu ostrych szczytów. Wszystko jest oparte na opowieści i przyjemności. Sprawia to, że album jest dla wielu i fajnie, gdyby właśnie do wielu trafił bo z pewnością jest wartościowy. Mnie jednak brakuje tego „czegoś”. Po pierwsze i chyba najważniejsze brakuje mi wokalnych zaskoczeń. Ponieważ język angielski sam w sobie jest dość luźny, przekłada się to także na większy luz odbioru. Co za tym idzie nie skupia większej uwagi, a łatwo wtedy przeoczyć smaczki na nim zawarte. Jak już wspomniałem dla mnie wokalnie jest na 70% i brakuje mi tym pozostałych 30%, które z pewnością znaleźć można na debiutanckiej „Bestadzie”. Tak czy inaczej „Butterlfy” ma mocne i kolorowe skrzydła, którymi może wzlecieć naprawdę wysoko. 

Ocena płyty: