Magdalena Zawartko swoim debiutanckim albumem „Satyagraha” podsumowuje 10-letnią działalność w jazzie. Projekt ten jest znacząco wyjątkowy, a sama jego geneza wynikająca z pojmowania jedności międzykulturowej oraz łącznika jakim jest muzyka sprawia, że odbiór albumu może zaskoczyć nawet wyspecjalizowanych jazzowych dusz. Do współpracy Zawartko zaprosiła Michała Tokaja, który odpowiada za całe muzyczne kierownictwo oraz wszystkie partie fortepianu. Załogę tej wyprawy uzupełniają Marcin Kaletka na saksofonach, Michał Barański na kontrabasie oraz Michał Miśkiewicz na perkusji. Trzech Michałów, Marcin i Magda. Pięć razy M. Pięć razy mistrzostwo. 


Materiał nagrany na ten album to po części autorskie kompozycje liderki, ale także interpretacje „utworów przedstawiających synkretyzm religii i kultur”. Satya oznacza prawdę, którą artystka postrzega poprzez naturalne niedoskonałości. Osobiście przyznam, że bardzo to szanuję i idę z nią jednym krokiem. Dzisiejszy świat zbyt często podąża za sztucznie wykreowanymi i narzuconymi symbolami piękna, które tego wewnętrznego wcale za dużo nie posiadają. Tak samo jest w muzyce, która staje się niekiedy pięknie wyprodukowanym cukierkiem, który ma cieszyć i smakować jak największej ilości mas. Magdalena Zawartko kładzie temu nie tyle kontrę, co spokojne spogląda przykuwając uwagę. Jako liderka nie stawia siebie w centrum. Co więcej, w większości utworów posługuje się głosem jak instrumentem ornamentując melodyjnością. Po pierwszych odsłuchach trochę mi nawet przeszkadzało, że nie głos jest tutaj gospodarzem. Tylko jeden numer zaśpiewany został z tekstem, w dodatku po hebrajsku. Ukazuje to nie tylko prawdę, jaką Zawartko chce przekazać poprzez muzyczny łącznik, ale także pokorę, by nie wpadać w klamrę pierwszoplanowości.

Wokalny, improwizacyjny kunszt przeplatany jest klasycznymi rozwiązaniami. Usłyszeć można wysokie arie („L’dor Vador”), etniczne bardzo szerokie wokalizy („Lamentacja”), czy jazzowe konfrontacje („Confession”). Współtowarzyszą im odważne partie na saksofonie, solidne podstawy lini kontrabasu i perkusji, a spinają je w całość mocne ramy partii klawiszowych tworzących dominującą bazę. Gdyby projekt sygnowany był jako „band” nie byłbym tak zaskoczony jak jestem, gdy okazuje się, że jest to jednak debiut wokalistki. Rzeczywiście czasami jest mi jej za mało i nie ucieka uwadze, że wokal niekiedy nie jest w stanie przebić się ponad muzykę, ale szanuję i podziwiam biorąc za dobrą monetę, że to celowy zabieg. Wyjątkowości dopełnia szata tajemniczości jaką z kolei szyje i modeluje ów wokal. Nie przypominam sobie, abym ostatnio słyszał tak ambitnie i osobliwie przygotowany album. Myślę, że nie jestem jedynym, któremu właśnie tego typu odczucia towarzyszą za każdym razem, gdy włączam „Satyagraha”. Barwna, niekiedy magiczna, a na pewno eteryczna płyta. Energia i spokój przenikające się wzajemnie. Coś niesłychanego. 

Ocena płyty: