W 2020 roku Sara Gazarek wydała album „Thirsty ghost”, którym to zdobyła nominację do Grammy oraz uznanie wielu jazzowych platform i społeczności. Chwilę po tym pojawiła się w kwartecie Säje, w którym to może zdobyć jeszcze więcej. Razem z Amandą Taylor, Johnaye Kendrick i Erin Bentlage utworzyły formację opartą na przyjaźni, zaufaniu i spełnieniu wokalnych możliwości. Wszystkie cztery Panie doskonale wiedzą czym jest branża muzyczna, wszystkie mają na swoim koncie nominacje do Grammy, wszystkie cztery są zjawiskowymi wokalistkami, które łącząc się w Säje stworzyły projekt, którego nie było. Znamy wiele kobiecych, wokalnych zespołów, ale tak zgranego i bogatego w ambitne harmonie nie było we współczesnym jazzie od dawien dawna. No może tylko Manhattan Transfer, ale tam przecież także Panowie…


Na album trzeba było czekać dość długo. Po drodze było kilka singli, jedna EP i wiele fantastycznych kolaboracji. Album „Säje” zawiera w sobie współpracę z takimi gigantami jak Jacob Collier, Terry Lyne Carrington czy Ambrose Akinmusire, ale niech to nie będzie gruba sprawa, bo to Giganci są zaszczyceni mogąc tworzyć z tak genialną czwórką wokalistek. Swoją pierwszą, wspólną nominację do Grammy zdobyły w czasie pandemii autorskim utworem „Desert song”. Wtedy też postanowiły zaryzykować i zebrać fundusze na nagranie całego albumu. Oczywistością było, że się uda, ale na płytę trzeba było czekać prawie dwa lata. W tym czasie ciężko pracowały, koncertowały, nagrywały, tworzyły i efekt wart jest kolejnych nominacji, których z nadzieją wyczekuję. Wystarczy posłuchać co te cztery dziewczyny wyczyniają w „Evergreen” z repertuaru Yebba, albo w „Solid ground / Blackbird”, które dla mnie są najjaśniejszym punktem tego albumu. To, jak Säje przeplatają się frazami, jak skaczą po skali i ekspresji jest mistrzostwem! Chwytając za „I can’t help itSteviego Wondera zrobiły z tego jazzową perełkę nasiąkniętą soulem i luzem jaki ma w sobie repertuar Steviego. Pełne uznanie! „Desert song” oraz „Wisteria” wyszły jako single dużo wcześniej jednak studyjne wersje są jakby wyraźniejsze i pełniejsze. Jacob Collier zaśpiewał i zagrał z dziewczynami w utworze „In the wee small hours of the morning” i szczerze przyznam, że jest to pierwszy raz kiedy nie zachwycam się głównie Jacobem. Ważnym punktem tego albumu jest także kolaboracja z Ambrose Akinmusire. Ważnym, bo jakże innym. Mroczna, buntownicza i bardzo „björkowa” kompozycja to jedna z pięciu premierowych, autorskich utworów, ale jedyna napisana tylko przez Johnaye Kendrick. Ambrose ze swoimi improwizacjami wpasowuje się perfekcyjnie. Jest ciężko, ale i pięknie! 


Gości na debiucie Sary, Amandy, Johnaye i Erin (SÄJE pochodzi wszak od pierwszych liter ich imion, a wymawia się je jako rym do angielskiego „beige”) jest więcej. Wokalny duet z Michaelem Mayo oraz udział Terry Lynn Carrington i Daniela Rotema ubogacają, ale wcale nie wprowadzają na wyższy poziom. Poziom już jest niezwykle wysoki dzięki czterem wokalom, które pasję i miłość do śpiewania połączyły z najwyższą półką jeśli chodzi o technikę wzbudzając nie tyle uznanie, co pełen szacunek! Ich debiutancki album jest zjawiskowy. Od lat szukam ambitnych harmonii, ale i lekkości. Säje zebrały materiał trochę autorsko, trochę interpretacyjnie, ale współbrzmią z taką miękkością, klasą i perfekcją, że ja osobiście jestem w nich zakochany i słuchać mogę zarówno premier jak i coverów. A to mi się nie zdarza za często. Na takie albumy czekam, takich albumów szukam, takimi się nie znudzę, czego dowodem jest debiut Zhané z 1994 roku, gdzie Renée Neufville oraz Jean Baylor harmonizują równie bogato i po dziś dzień album „Pronouced Jah-Nay” wzbudza we mnie ciarki. Sądzę, że z Säje będzie podobnie. 

Ocena płyty: