Gdy w głowie za dużo się dzieje, gdy niekiedy przytłacza nadmiar dźwięków, ekspresji i gdy chce się na chwilę uciec w miejsce lekkości i spokoju, wtedy z pomocą nadchodzi Lisa Bassenge i jej najnowszy album, „Wildflowers”. Jest to trzecia część serii, którą rozpoczęła razem z pianistą Jacobem Karlzonem oraz kontrabasistą Andreasem Langiem, z którymi jako trio nagrała już „Borrowed and blue” (2018) oraz znakomity „Mothers” (2020). Wszystkie trzy charakteryzuje jedna ważna kwestia. Minimalizm. Piękny, melodyjny minimalizm. 


Tak jak poprzednio, na „Wildflowers” posłuchać można zbioru znanych melodii począwszy od ultracoverowanego, klasycznego „The look of love”, aż po „I will follow you info the dark” (jako duet wokalu i basu) spoza jazzowych klimatów. Osobiście zakochany jestem w poprzednim albumie „Mothers”, który nasiąknięty emocjami i przepięknym wokalem został ze mną aż po dziś dzień. Najnowsze wydawnictwo z pewnością pójdzie tą samą drogą, bo jest jakoby przedłużeniem tamtego rozdziału. Głos Lisy nieustannie rozgrzewa swoją lekko zamszową barwą w sposób nie przytłaczający nadmiernymi improwizacjami i równie wyważonym wibrato. Wiele razy, jak choćby w „Skylark” mam wrażenie, że Lisa Bassenge jest blisko spokrewniona z Madeleine Peyroux. Jej koncówki, oraz specyficzny folkowy zaśpiew może łatwo przywołać tę francuską artystkę. Są to jednak tylko chwilówki, a słuchając całego materiału nie mam wątpliwości, że Bassenge buduje swój własny muzyczny świat. Ogromna w tym zasługa duńskiego kontrabasisty i szwedzkiego pianisty. Wydaje się jakby stworzeni zostali, aby zespolić własne emocje, co spowija ten trzeci, wspólny projekt. Piękny projekt.

Bo chociaż są to w większości covery, a oryginalności dodaje tylko jeden autorski song, „Morning sounds of spring” to wykonania jakie prezentują są dobitnie znakomite. Bliżej im rzeczywiście do ambitnego, akustycznego popu, a jak dla mnie to jest tutaj także sporo wrażeń z wokalnego soulu, to udało im się to zrobić w jazzowych kolorach. Gdy wybrzmi otwierające krążek „Till I get it right” nagrane oryginalnie w 1972 roku przez Tammy Wynette to stan błogiej lekkości wykonawczej całego trio trwa aż do ostatniego, autorskiego utworu. Podoba mi się, że tworzą symetryczny i bardzo klasyczny kształt bez zbędnych krawędzi i zaostrzeń. Pomimo, że uwielbiam improwizacje i niespodziewane rozwiązania, to jestem usatysfakcjonowany i zaczarowany tą wszechogarniająca lekkością. Czasami fajnie jest zrobić sobie przerwę. Zamknąć drzwi i odpłynąć. „Wildflowers” właśnie to gwarantuje. Na najwyższym poziomie. 

Ocena płyty: