GoGo Penguin słyną z tego, że ich muzyka jest zarówno klarowna i melodyjna, ale tajemnicza i oparta na ambitnych, dosadnych rozwiązaniach. Nie da się umknąć uwadze, że ta formacja nie jest aby stworzona z trzech muzyków, ale z trojga wybitnych artystów. Ich poprzednie 6 pełnych albumów, oraz kilka EP osadziły GoGo Penguin na wysokim szczeblu kariery oraz pozytywnym zainteresowaniu krytyków nie tylko z Europy. Wydając nowy album, „Everything is going to be OK” skupili się na wielu aspektach minionych lat, które począwszy od pandemii, po utratę bliskich oraz narodziny dziecka skumulowały wrażliwość oraz niezwykle emocjonalne kompozycje.
W zeszłym roku Chris Illingworth (klawisze) oraz Nick Blacka (kontrabas, bas) zaprosili do swojego trio perkusistę Jona Scotta, który zastapił Roba Turnera opuszczającego ich szeregi. Nagrawszy z Jonem internetową EP „Between the waves” (uprzywilejowaną także jako winyl) wiedzieli, że sprawdził się on wyjątkowo dobrze i tak oto został pełnoprawnym członkiem GoGo Penguin. Cała trójka odpowiada za wszystkie 13 kompozycji, które nieustannie określają wytyczony parę lat temu kierunek muzyczny zespołu. Wielu wpisuje ich w elektro jazz, wielu gatunkuje ich jako elektro pop, inni znajdują w ich muzyce indie rock, a nawet hip hop i trans. Jak dla mnie wszyscy oni mają rację, a zamykanie tak szerokiej wyobraźni jaką prezentują ci trzej Brytyjczycy jest zbyt trywialne. Jedyne co pozostaje nieustanne to fakt, że ich styl jest od razu rozpoznawalny i to do nich przypisuje się innych, podobnych artystów, a nie odwrotnie.
„Everything is going to be OK” jest w mojej opinii ich najbardziej emocjonalnym albumem, co wynika z wcześniej ujętych kwestii, ale także pod względem produkcyjnym. Wcześniej skupiałem się na ich albumach jako całości mając wrażenie spójnej ciagłości. Tym razem jest trochę inaczej. Poza kilkoma pełnowymiarowymi utworami na tej najnowszej płycie znajdujemy niespełna trzyminutowe (albo krótsze) chwilówki, które z jeden strony nadbudowują zainteresowanie, ale z drugiej nie pozwalają na swobodę lekkości, do której to przyzwyczaili wcześniejszą dyskografią. Niemniej podczas przeżywania „Parasite”, „Glimmering”, „Saturnite” czy tytułowego „Everything is gong to be OK” dostajemy to, na co czekamy z każdym nowym materiałem od GoGo. Szeroki, bogaty i genialnie zagrany bas, który swoją głębią sprawia, że nawet wysokoczęstotliwościowe solówki są grube i charyzmatyczne. Perkusja jeszcze nigdy nie była tak dramatyczna i tak bardzo osadzona w hip hopie, generując przejścia, których naprawdę nie można było się spodziewać. Niezmiennie charakterystyczny pozostał klawisz, który nie szuka spektakularnych harmonii i improwizacji, a dba o lekkość i wspomnianą klarowność. Mam zresztą taką refleksję, że uwielbiam i podziwiam ich jako trio, ale gdyby ktoś wyeksportował dla mnie poszczególne ścieżki każdego z nich to miałbym równie udany odbiór.
Nie jest to dla mnie ich najlepszy album i wcale nie musi taki być. Wynika to pewnie z tego względu, że częściej rozpraszam się krótszymi kompozycjami aniżeli zachwycam tymi konkretnymi, ale moje postrzeganie tego materiału znacząco zmieniło się po koncercie. Chłopacy byli na początku czerwca w Polsce dając dwa występy, z czego ten drugi, w szczecińskiej Filharmonii okazał się fenomenem pod względem reakcji publiczności. Dwa ogromne standing ovation, na które nie trzeba było czekać, a wydarzyły się momentalnie po zakończeniu koncertu i bisu. Zespół zagrał przede wszystkim te najnowsze kompozycje, które w wersji live są znacznie rozbudowane. Oczywistym jest, że studyjne nagrania są dość ograniczone w realizacji, a koncertowe wersje często mają dodatkową moc dlatego też sięgając po ten album warto zapoznać się z aktualną trasą koncertową w Europie. Póki co w najbliższym czasie nie planują wrócić do Polski, ale kto wie, może jak będzie się o nich dużo mówiło i więcej słuchało to znów zagrają.