Yumi Ito w 2021 roku wydała wraz z Szymonem Miką album „Ekual”, który jest tak piękny, przenikliwy i szczery, że zakochawszy się w nim miałem obawę co będzie dalej. Po tak gigantycznym, acz jakże minimalistycznym projekcie pomyślałem, że ciężko będzie wymyśleć coś równie zaskakującego, o przewyższeniu go nie wspominając. Stało się to lekcją. Lekcją dla mnie, aby nigdy już nie zastanawiać się za bardzo nad tym co będzie dalej i zaufać bezgranicznie artystom. Yumi wydaje kolejny album, „Ysla” i zrobiła to inaczej niż poprzednio. Zamiast mniej, postawiła na więcej i sprawdziło się to perfekcyjnie. Największą satysfakcją dla mnie jest to, że nie porównuję, bo jest to zupełnie inna energia i dobitnie odrębny materiał. Nie zmieniło się natomiast jedno. Yumi Ito jest obecnie w czołówce europejskich wokalistek, artystek. W ścisłej czołówce.
Co mnie rozkochało w Yumi to suma barw głosów Björk, Fiony Apple i Reginy Spektor. Najwspanialsze jest to, że pomimo tego jest ona charakterystyczna i „swoja”. Niezwykle cenię ją za odwagę wokalną i bezkompromisowość, którą stosuje. Jak ma być spokojne to tak jest, ale gdy ma ochotę na ekspresję i improwizowanie to daje z siebie 100%. Bardzo szanuję takie albumy. Takie, które to dzieją się skumulowane w emocji, które czasem krwawią i drżą. Dodać trzeba, że Yumi jest odpowiedzialna zarówno za wokale, klawisze ale także za wszystkie kompozycje, teksty, produkcję i nadzór realizatorski. W głowie szukam równie skoncentrowanej, pewnej swego artystki i szczerze przyznam, że nikt będący na równie szlachetnym poziomie mi nie przychodzi.
Chociaż na „Ysla” znalazło się raptem siedem piosenek, to nie ma się poczucia niedosytu. Jest w punkt. Ani w lewo, ani w prawo. Idealnie w punkt. Fajnie, że utwory tworzą spójną przestrzeń zmieniającą się jedynie w podmuchach wiatru. Niekiedy łagodnie kołyszący („Love is here to stay”), czasami wędrujący w stonowanym choć energicznym tempie („Lonely Island”, „Drama Queen”), a niekiedy zaskakujący co rusz z innej strony („Rebirth”) by dosadnie spychać z drogi („Seagul”). W tym generatorze wiatru pomagają jej przede wszystkim dwaj, dobrze znani w szeregach „formacji Yumi Ito”: Kuba Dworak na kontrabasie (jego gra chyba nigdy nie przestanie mnie zadziwiać i rozpuszczać) oraz perkusista Iago Fernández (z kolei jego solowy, znakomity album „Luzada” nie może odejść za daleko od mojego odtwarzacza). Obaj mają tak samo dużo do powiedzenia na tym albumie co szwajcarsko-japońsko-polska artystka. Perkusja często wzbija się ponad ramy i spokojnie można uznać, że improwizuje. Kontrabas chętnie wyciąłbym z tych kompozycji i słuchał jako odrębny materiał. Nie przestanę wychwalać gry Dworaka, który ma niesłychanie bogate i barwne wibracje. Bardzo polecam się wsłuchać w basowe ślady na tej płycie. Dołączyli do nich jeszcze Chris Hyson (syntezatory), San Campos (rhodes), Rai Stãhelin (teorba), Kyrill Fasla Prolat i Kirk Starkey (wiolonczela) oraz fantastyczny Szymon Mika („Drama Queen”).
Dużym atutem jest liryczna forma tekstów. Dalece szukać rozrywkowych schematów i prostych fraz. Opowieści oscylują między walką człowieka z samym sobą, a rozważaniami nad relacjami międzyludzkimi. „Ysla” powstała w skutek budowania własnej wyspy. Wyspy, która dla Yumi Ito stanowi dom, serce, ale także i słodkie-gorzkie momenty. Inspiracją były podróże przez Islandię, wyspy Greckie jak i Hiszpańskie. Ta fizyczność skonfrontowana została z „wyspą” jaką stworzyła pandemia zamykając społeczności w tęsknocie i bezradności. Tam właśnie płyta wybrzmiewa najmocniej, ale paradoksalnie to nadaje jej sowitej przestrzeni. Album ten jest tak dobry, że aż mam opory by go zaszufladkować w ramy jazzu, etno, albo muzyki autorskiej. „Ysla” jest wyjątkowa. Autentyczna. Piękna w swej naturze.
Warto zaopatrzyć się w fizyczne CD, którego opakowanie jest w ciekawym formacie Mini LP, a w środku znajdują się piękne fotografie z tekstami piosenek i kodami qr do streamingów, jeśli ktoś nie ma już odtwarzacza. Dawno nie widziałem tak pięknie wydanej płyty.