Jeśli ktoś tęskni za klimatem jaki tworzą Katie Melua, Madeleine Peyroux albo Norah Jones to z pomocą i ukojeniem przychodzi najnowszy album Laury Kipp, „Sunset balcony”. Tytuł albumu jest jak najbardziej dosłowny. Materiał powstał bowiem w jej paryskim apartamencie. Mając widok na wieżę Eiffela, Laura napisała piosenki o miejscu nie tylko pięknym ale i osobistym, gdzie czuje się bezpiecznie, gdzie wspomina, opowiada, znajduje lepszy świat. Świat, który na co dzień rozgrywa się dla wokalistki w niemieckiem Stuttgarcie. Jak sama mówi: „czuję wolność, kiedy mogę słuchać odgłosów miasta kryjących się za balkonową balustradą”. 


Sunset balcony” to czternaście piosenek maści jazzowej, popowej, delikatnego country oraz bluesa. Z założenia jest to porcja jasnej i bardzo pozytywnej muzyki, która ma za zadanie wygenerować dla słuchacza miłe, przyjemne chwile. Uważam, że zadanie wykonano perfekcyjnie. Nie było by tego sukcesu bez Jens Loh’a, który jako basista i gitarzysta jest przede wszystkim autorem znajdujących się tutaj kompozycji. Tekstami zajęła się natomiast Laura. Do tego duetu dołączają jeszcze William Lecomte na wszelakich klawiszach oraz Eckhard Stromer na perkusji. Cała czwórka jest trzonem albumu, w którym gościnnie swój ślad zostawili jeszcze m.in. Eric Séva (saksofon barytonowy), Jacob Bänsch (trąbka, flugelhorn), Isabelle Bodensee (flet poprzeczny), Joachim Bänsch (róg), a w dwóch utworach usłyszeć można kwartet smyczkowy. Trzeba przyznać, że jasny, klarowny wokal Laury w połączeniu z łagodnymi, bardzo harmonijnymi aranżacjami dopełnia całości sprawiając, że album jest nie tylko miękki i uroczy, ale także bardzo szykowny. Zachwycają mnie chilloutowe piosenki takie jak „Bartener” z pięknym dialogiem wokalu i trąbki, czy francusko-hiszpański duet wokalny z Carlesem Denia w „Narcis”. 

Chociaż album ten jest bardziej rozrywkowy i ma za zadanie częściej wypełniać przestrzeń aniżeli skupiać uwagę, to z pewnością małe smaczki w postaci lekkich instrumentalnych solówek i wokalnych przejrzystych fraz (z pięknymi chórkami, które bardzo lubimy) sprawią, że do tego albumu będzie chciało się wracać. Nawet gdy na chwilę zrobi się lekko melancholijnie, to absolutnie nie wpływa to na pozytywnym rozbłysk  towarzyszący tym piosenkom. Przyznam, że właśnie te spokojniejsze utwory bardziej do mnie trafiają i sprawiają najwięcej przyjemności. W niektórych utworach jak dla mnie perkusja zbytnio wybija się na pierwszy plan, dlatego też „Bénodet”, „Grain of salt” oraz „Promise me” to moje ulubione pozycje. Są nieco bardziej intymne, lekko przydymione, ale ciagle uśmiechnięte i uważam, że najlepiej zaśpiewane. Zresztą skoro sam Quincy Jones powiedział, że Laura “nie ma się martwić o swoją karierę bo jest niesamowitą wokalistką”, to nie ma co dłużej się zastanawiać tylko iść za radą znawcy i słuchać „Sunset balcony”. Ku światłu. 

Ocena płyty: