Czuję się niejako w obowiązku, aby na wstępie tego tekstu zaznaczyć, że piszę go jako wieloletnia fanka Michaela Bublé. Muzyka tego kanadyjskiego wokalisty towarzyszy mi od niemal półtorej dekady i ma dla mnie ogromną wartość sentymentalną. Ze sporym więc dla siebie samej zdziwieniem stwierdzam, że jego niedawny koncert w krakowskiej Tauron Arenie nie pozostawił we mnie szczególnych emocji.

Artysta wystąpił w Krakowie już po raz trzeci, tym razem promując swój najnowszy album, „Higher”, który zaledwie kilka dni wcześniej został nagrodzony statuetką Grammy. Podczas koncertu zaśpiewał zarówno nowości (między innymi tytułowy utwór „Higher” czy popowe wyznanie miłości „I’ll Never Not Love You”), jak i swoje największe hity i interpretacje uwielbianych klasyków należących do kanonu Great American Songbook. Co ciekawe, pokusił się również o złożenie osobistego hołdu Elvisowi Presleyowi.

Jak wypadł? Całkiem dobrze, bo jest po prostu bardzo dobrym wokalistą i fantastycznym showmanem. Z ogromną łatwością podrywa publiczność z plastikowych krzeseł i wywołuje mnóstwo pozytywnych emocji. Nie inaczej było i tym razem, choć… wbrew sugestywnej nazwie trasy koncertowej nie wzniósł się na wyżyny swoich możliwości. Trudno powiedzieć, czy to kwestia jego formy wokalnej czy problemów z nagłośnieniem… momentami odnosiłam wrażenie, że, nomem omen, coś tu nie gra.


Warto zaznaczyć, że Michael wystąpił z zespołem, który w ostatnim czasie nieco zmienił swój skład. Zabrakło w nim między innymi dotychczasowego dyrektora muzycznego Alana Changa, którego na tym stanowisku zastąpił Nicholas Jacobson-Larson. Trzeba jednak przyznać, że band wciąż działa jak dobrze naoliwiona maszyna. Na szczególną uwagę zasługuje fakt, że Bublé, tak jak podczas swojej poprzedniej wizyty w naszym kraju, zaprosił do sekcji smyczków polskich muzyków. I panie ponownie zaprezentowały się świetnie, podobnie zresztą jak wokaliści śpiewający w chórkach.


Jak już wspomniałam, Bublé ma to do siebie, że porywa publiczność. Na jego koncerty chce się wracać. Niech potwierdzeniem tych słów będzie fakt, że 10 lutego w Krakowie bawiłam się w jego towarzystwie już siódmy raz. Czy porwał mnie i tym razem? Szczerze mówiąc, nie. Czy to coś „między nami” zmienia? Raczej nie – chętnie posłucham go na żywo jeszcze wiele razy i na pewno będę się przy tym świetnie bawić. Chyba tak właśnie działa sentyment.