Jeśli chodzi o Krzysztofa Komedę to tyle zostało już powiedziane, tyle zrobione, tyle zreinterpretowane, tyle zainspirowane i zreinspirowane, że czasami niestety mam przesyt treści i form jemu poświęconych. Tym większa była moja obawa przed kolejnym „produktem”, którego Komeda jest epicentrum. Maciej Tubis nagrał oto solowy album zatytułowany „Komeda: Reflections” gdzie znajduje się siedem (plus jedno intro) kompozycji w odczuwaniu tychże dzieł. Usiadłem, włączyłem, posłuchałem i do teraz nie umiem przestać myśleć o tym albumie, bo jest on jednym z najlepszych wśród wszystkich inspirowanych jakie dotąd słuchałem.


Tubis zrobił to sam. Nikogo nie prosząc, nie pytając, po prostu siadł, nagrał wszystkie ścieżki, wysłał do zmiksowania i już. Proste? Absolutnie nie. Trzeba mieć zarówno dużo odwagi jak i talentu, aby to zrobić, a Maciej ma tego więcej niż średnia krajowa. To co tak wyróżnia ten album spośród dziesiątek innych z tej kategorii to po pierwsze szacunek do pierwowzorów. Chociaż lubię i cenię w artystach twórcze podejście do cudzego repertuaru to przy utworach Komedy często dochodziło do zerwania smyczy i ekstremalnych nadinterpretacji, które okazały się cenne, ale nie zmienia to faktu, że przesadzone. Tutaj zachowana jest bariera między wykonawcą, a wykonywanym materiałem. Zaraz za tym idzie jednak drugi punkt tej rewelacji, mianowicie „osobowość artystyczna”. 

Tubis emocjonalnie i muzycznie jest oczywiście inny niż Komeda. Jak dla mnie jest bardziej radykalny i dobitnie współczesny, co dodaje walorów tej płycie. Mieszając akustyczne brzmienie fortepianu z elektroniką syntezatorów wprowadził zupełnie nowy wydźwięk do „Sleep safe and warm”, „Le depard” oraz mojego faworyta czyli „The law and the fist”, do którego jeszcze wrócę. Pozostałe to klasyczne solo fortepianu nasiąknięte emocjami i tytułowymi refleksami solisty. Od razu wielkie brawa dla Karola Mańkowskiego za miks. Uwielbiam fortepianowe albumy, a przyznam, że nie zawsze zadowolony jestem z odsłuchu. Tutaj wszystko mi się zgadza. Rozwój intonacyjny jest pięknie i porządnie przedstawiony. Wpadająca elektronika jest dosadna, ale zachowuje smak fortepianu. Równie bardzo trafia do mnie okładka z obrazem Poli Yankee, który także jest dla mnie jednym z najbardziej dopasowanych graficznie odniesieniem do zawartej muzyki. 

Najbardziej jednak podoba mi się scalenie klasyki, jazzu i rozrywki, które rozgrywają się na tym fonograficznym solowym debiucie Tubisa. Muszę wrócić do utworu „The law and the fist”. To moje (pewnie nie tylko) ekstremum. Ten kto lubi GoGo Penguin odnajdzie tu kwintesencję charyzmy, która będzie od teraz charakteryzować „Komeda: Reflections”. Kompozycja jest doskonale znana w twórczości Komedy i bardzo często chwytana przez innych artystów, ale nikt jeszcze nie zrobił tego tak „przebojowo”. Koncertowy pewniak. Ostatni raz tak zachwycił mnie tylko Neil Cowlay z albumem „Hall of mirrors” oraz Dominik Wania i jego „Lonely shadows”. Dziś do tego duetu dołącza Maciej Tubis i jest on obecnie moim bohaterem bo sprawił, że słucham jednego albumu bez końca, a nieczęsto mi się to zdarza, a także zaspokoił mój głód Komedy we współczesnym, nieprzesadzonym wydaniu. 

Ocena płyty: