Agi Zaryan nie trzeba nikomu przedstawiać. Przyjaciółka jazzu, dama wokalistyki, mecenaska liryzmu. Jej poprzednie albumy świecą niczym gwiazdy na niebie, które to jazzowi słuchacze bez problemu potrafią wskazać i podziwiać ilekroć je zobaczą. Najnowszy album „Sara” zwabił mnie nie tyle samą Agą, co jednym z dwóch znajdujących się na nim gitarzystów. Szymon Mika, bo o nim mowa to artysta niezwykły. Przez „Ekual” nagrany z Yumi Ito w 2021 roku stał się jednym z moich ulubionych polskich muzyków i miałem obawy, że będzie dominować w moim odczuwaniu nowej płyty Zaryan. Nic bardziej mylnego. Zagrał oczywiście jak zwykle zjawiskowo, ale nie ma żadnych obiekcji co to tego, że wokal jest tu energią, a muzyka przewodnikiem. 


Śledząc dorobek Agi Zaryan jest on dla mnie jedną wielką, grubą księgą, w której to odkrywane są co następne jej rozdziały. Jest to spójne ze sobą i tłoczy dalszy ciąg jednej historii. Podziwiam tę artystkę za kilka zasadniczych kwestii, które jednocześnie znajdują się na tymże albumie. Po pierwsze jest on wokalnie interesujący, wnikliwy, intymny i lekki. Więcej tutaj długich fraz i prostych rozwiązań, aniżeli dosadnych zmian i charakternych wokaliz. Wszak po co siłować się na fajerwerki, skoro ma się naturalną magię w głosie. Płynie ona głosem jak okręt, a fajne jest to, że można wyciągnąć rękę i palcem kreślić jego drogę. Drugim walorem jest duży nacisk na artystyczne, szerokie aranżacje. Tak, szerokie chociaż usłyszeć tu można „zaledwie” dwie gitary, za które odpowiada Mika oraz David Dorůžka, z którym to wokalistka wspólpracuje od ponad dekady. Panowie prowadzą muzyczny dialog, zdarzają im się chwile konfrontacji, nieobce są im także wyzwania i poszukiwania dźwięków, które na gitarach nie są aż tak oczywiste. Stąd też usłyszeć tu można nawet pochodną orientu. Trzecią, ale równie pierwszoplanową sferą tak jak wokal i muzyka jest wartość merytoryczna. Zaryan nie należy do tych co to lubią śpiewać proste, zgrabne piosenki dla mało wymagających. Doceniam po trzykroć misję poezji jaką sobie wytyczyła. Tym razem sięgnęła po twórczość Sary Teasdale. Ta amerykańska poetka żyjąca na przełomie XIX i XX wieku jest laureatką nagrody Pullitzera z 1918 roku za „Love songs”, a zasłynęła dzięki wyważeniu doboru słów zachowując dosadną treść. Gratką na albumie „Sara” z pewnością jest polskie tłumaczenie „Dzień i noc”. Niezmiennie i głośno trzeba powiedzieć, że nie ma równie naturalnie śpiewającej po angielsku polskiej wokalistki. Niebywała zaleta.

Nagrany materiał jest piękny liryzmem i mocny muzycznie, a sama okładka albumu zdradza, że jest on także silny i szlachetny. Bardzo doceniam, że nie jest to pogoń za bieżącymi nurtami, ani kopiowanie sprawdzonych recept na sukces. „Sara” jest płytą wyjątkową bo tak osobistą jak jeszcze w moim odczuciu nie było u Zaryan. Choć śmiało można powiedzieć, że jej cały dorobek artystyczny jest dojrzały i wartościowy, tak najnowszy album dokłada do tego jeszcze intymność. Uwielbiam ten moment gdy zaczyna się „Central Park At Dusk”, bo natychmiast wprowadza w taki błogi stan wyższego bodźcowania muzyki, co trwa aż do ostatniego outro zamykającego ten pieśniozbiór. Warto też wsłuchać się w oddech przewijający się między dźwiękami. Mnie wzrusza. 

Ocena płyty: