Norweska formacja Espen Eriksen Trio to kwintesencja skandynawskiego jazzu skrywająca w sobie perłę minimalizmu otoczoną emocjonalną improwizacją. W tym roku świętują 15-lecie powstania, na koncie mają 5 studyjnych płyt, koncertowali od Malezji po Portugalię, a ostatnio wydali pierwszy album live. „In the mountains” to zbiór dotychczasowych kompozycji z bonusowym utworem Komedy nagranym w 2021 roku w Poznaniu, gdzie zostali zaproszeni przez Erę Jazzu na wyjątkowy koncert poświęcony temu polskiemu kompozytorowi.
Tegoroczony album live jest o tyle wyjątkowy, że w trzech numerach pojawia się gość. Materiał z 2020 roku nagrany na koncercie w Oslo wzbogacony jest saksofonem brytyjskiego wirtuoza Andiego Shepparda. Barwnie zdominował trio swoją charyzmą i wcale nie brzmi wyniośle, ani przesadnie. Wpasowuje się doskonale nadając „1974”, „Anthem” oraz „In the mountains” świeżości i wspomnianych kolorów. Espen swoimi kompozycjami zawiera surowość Skandynawii pełnej przestrzeni, niekiedy chłodnej, ale zawsze dba o przyjemną melodyjność. Sześć z siedmiu kompozycji to dorobek wzięty z debiutanckiego „You nad me at goodbye” („Anthem”), poprzez „Never ending january” („In the mountains”), „Pefectly unhappy” („1974”, „Suburban folk song”, „Perfectly unhappy”), „End of summer” („Dancing demons”), a kończąc wspomnianym bonusem Komedy: „Rosemary’s Baby”. Niesamowite jest to, że materiał ten wciąga, hipnotyzuje i nie pozwala od siebie odpocząć. Gdy zaczynam go słuchać, to nic innego nie może się przez niego przebić. Espen na fortepianie, Jenset na kontrabasie i Bye na perkusji od 15 lat mają ten sam feeling, dramatyzm i kontrolę nad wzajemnością, która ich stworzyła. Mam wręcz wrażenie, że są jak dopiero co otwarta butelka czerwonego, dobrego wina. Jest tu szlachetność klasyki, lekka dramaturgia, ale co najlepsze, jest tutaj konsekwentna przyjemność. Niby tylko 7 utworów, a przesłuchanie ich zajmuje mi cały dzień, a potem i następny. Takie to dobre.
Nie lubię kompilacji the best of. Wolę odkrywać nagrania w spójnym dla nich czasie tworzenia, a nie rozrzuconych po osi przebojowości. Tym większe moje uznanie za ten album live, który wszak nie został nagrany jako podsumowanie, a mimo to jakże miło drapie ucho znanymi frazami. Jakże dobrze, że jest tu ciekawość, którą wprowadza Sheppard i jak dobrze, że nie dominuje, a ubogaca. Jak miło, że znalazł się tu poznański akcent, który powędruje z tym albumem w świat dalej chwalić Komedę. Jak dobrze, że jest ten album.