Ponad 20 lat temu natrafiłem na album „Optimista”, w którym to zakochałem się tak bardzo, że do dziś jest on jednym z moich ulubionych ever. Nagrała go japońsko-amerykańska wokalistka i flecistka Monday Michiru, a dobrych płyt w swojej karierze miała znacznie więcej. „Double image” (1995), „Episodes in color” (2002), „Soulceptions” (2012) to tylko kilka z tych najlepszych wśród kilkunastu jakie nagrała. Monday miała także przygodę z muzyką elektroniczną, którą to połączyła z miłością do jazzu jaką nieustannie kultywuje. Album „Nexus” z 2008 roku okazał się dużym, komercyjnym sukcesem, a sama artystka bywała często jako gość na imprezach organizowanych przez światowych DJ-ów. Bardzo zachęcam do zapoznania się z jej dyskografią, choć jest to wyzwanie bo w streamingu jest tylko mała tego namiastka. Scalający wszystkie projekty wokal to skarb, którym Michiru czaruje od ponad 30 lat i nie jest to magia, a doskonale przygotowany kunszt i swoboda interpretacji.
Nie hołduje ona w sobie nadmiernych tradycji zarówno japońskich jak i amerykańskich, a w jej muzyce bardzo często znaleźć można gorące, acz wyważone jazz-latino. Nie inaczej jest na najnowszym wydawnictwo „Enso”, którym to powróciła do melodyjnych, soft-jazzowych piosenek w bardzo jasnych aranżacjach. Jak dla mnie jest to jej najlepszy album od czasu wspomnianego „Optimista”. Powodów ku temu jest wiele. Zacznijmy od tego, że przez te wszystkie lata muzycznych doświadczeń i wyrażania siebie doszła do momentu, gdy dojrzałość wzięła górę nad interpretacją. Jako 59-letnia wokalistka jest poukładana i jak dla mnie sprecyzowana w przekazie nie dominującym całości. Dużo tutaj partii instrumentalnych co zaliczam do drugiego powodu cudowności „Enso”, ale jest jeszcze i trzeci: melancholia. Michiru na pierwszą myśl kojarzy mi się ze słońcem i uśmiechem, a na najnowszym albumie pokazuje także nieco dżdżysty klimat. Tutaj dochodzę do momentu kiedy wiem, że jako odbiorca dojrzałem razem z ulubioną artystką i mogę powiedzieć, że ją rozumiem.
„Enso” powstawał w trudnym okresie. Pomysł zrodzony w 2019 roku mający spinać akustyczne produkcje z wielko-orkiestrowym wykonaniem został staranowany przez pandemię. Rekonstrukcja planu przyszła w 2021 roku zmieniając nieco zamysł w akustyczny, ale już nie orkiestrowy charakter, jednakże wzbogacony przez solowe partie fletu poprzecznego. Wszak Michiru jest klasycznie wyedukowana na tym instrumencie, a producent Gil Goldstein postanowił z tego skorzystać i przemienić w atut, który stał się ogromnym walorem tego materiału. Sama artystka podeszła do realizacji bardzo ambitnie nie ukrywając wątpliwości w swoje możliwości. Niepotrzebnie. Wyszło zjawiskowo.
Kompozycje są uległe w harmoniach. Często przywołują mi albumy Stacey Kent, Natalie Cole oraz Diany Krall, ale wokalnie dzieje się tu dużo więcej. Gdybym miał do czegoś porównać tę płytę to bez żadnych trudności powiedziałbym, że to lasu. Takiego liściastego, gdzie drzewa są w zgodnych odległościach, a wokoło których nie ma rozpraszających krzewów. Nie ma także nadmiernych zmian powietrza. Wiatr kołysze, albo znika całkowicie. Jest spokój, ład i przyjemność. Podoba mi się także to, że materiał rośnie w emocjach, po czym zyskując kulminację odpoczywa nie tracąc zainteresowania. Po energetycznym „Ombre of time”, „Untethered”, rozrywkowym „Pivot” i tanecznym „Cycles” przechodzimy do artystycznego boom. „The soundless song”, „The sound” oraz „Ringo Oiweke” to moje faworyty. Każdy z nich wzmaga po sobie moją uwagę pikując w tradycyjnie japońskiej melodii i języku. Perełka w dorobku Michiru. Po nich następuje ukojenie w nieco soulowej formie , by zakończyć album majestatycznym „Gossamer’s touch” niczym lekkie domknięcie drzwi. Można tu pisać i pisać, ale mam wrażenie, że nie należy tu szukać słów tyko chwytać, słuchać i pięknieć razem z tymi piosenkami. Zachęcam, namawiam, przekonuję bo warto. Bardzo.