Matt Dusk po raz kolejny wziął na warsztat przeboje legendarnego Franka Sinatry. Płyta „Sinatra Vol. 2” ujrzała światło dzienne 22 października i to właśnie w dniu jej premiery mieliśmy okazję porozmawiać o tym, jak powstawała, a także o nieprzemijającym fenomenie Sinatry i o magii koncertów.

Cieszę się, że możemy porozmawiać o Twojej najnowszej płycie „Sinatra Vol. 2”. Jak myślisz, co sprawia, że muzyka Franka Sinatry wciąż przemawia do tak szerokiego grona odbiorców? Co sprawiło, że postanowiłeś nagrać już drugi album z jego utworami?

Myślę, że kariera Sinatry przypadła na jeden z najsłynniejszych okresów męskiego crooningu. Jego muzyka kojarzy się z tak wieloma różnymi emocjami, ale jedną z moich ulubionych jest żwawa, radosna atmosfera imprezy. Śpiewam muzykę jazzową od ponad 25 lat. Kiedy zaczynałem, większość utworów, które śpiewałem, to były właśnie standardy nagrane przez Franka Sinatrę.  Nagrał ponad 1200 piosenek, więc trudno jest śpiewać coś, czego nie miał w swoim repertuarze. Być może stworzę więc i trzeci, czwarty czy piąty taki album, to nie ma znaczenia. Jest tak wiele wspaniałych utworów do wyboru.

Zdecydowanie. Czy trudno było wybrać te, które chciałeś nagrać tym razem? Jak wyglądała selekcja?

Myślę, że chęć nagrania czegoś i wydanie albumu to dwie różne rzeczy. Kiedy nagrywasz płytę, chcesz wybrać piosenki, które są najbardziej znane, żeby publiczność na koncertach znała każde słowo i mogła śpiewać razem z Tobą. Ja po prostu nagrałem utwory, które śpiewam od 25 lat.

Czy pamiętasz moment, kiedy pierwszy raz usłyszałeś jeden z nich? Jakie są Twoje najwcześniejsze wspomnienia związane z muzyką Sinatry?

Miałem 16 czy 17 lat, nigdy wcześniej nie słyszałem głosu Franka, jazzowego wokalu ani big bandu. Założyłem słuchawki, włączyłem swojego discmana Sony i muzyka przeniosła mnie w czasie i miejscu. Wszyscy byli ubrani w smokingi, palili papierosy, pili martini i bawili się na imprezie. Uwielbiam to, jak mężczyźni ubierali się w tamtych czasach. Muzyka stanowiła ścieżkę dźwiękową do tej sceny, którą sobie wyobraziłem.


Czy można powiedzieć, że to właśnie to doświadczenie sprawiło, że postanowiłeś zająć się muzyką?

Zawodowo, tak. Kiedy usłyszałem głos Sinatry i ten piękny big band, zacząłem kupować kasety do karaoke, przebierać się w garnitur i śpiewać  w piwnicy udając, że jestem Frankiem Sinatrą [śmiech].

Jak wspomniałeś, amerykańskie standardy śpiewane przez Sinatrę były wykonywane i nagrywane wiele razy. Czy Twoim celem było uczynienie ich w jakiś sposób własnymi? Czy to było dla Ciebie ważne?

Cóż, to trudne, bo moim zdaniem nie ma nikogo lepszego od Franka Sinatry. Jednak Sinatra nie żyje, nie ma go już wśród nas. Myślę, że powodem, dla którego był tak ważny były jego występy na żywo. Nagrywanie też jest istotne, ale to możliwość zobaczenia wykonawcy na żywo jest naprawdę wyjątkowa. Nawet jeśli spojrzymy na kogoś takiego jak Tony Bennett, który koncertuje od ponad 70 lat – dlaczego to robi? Nie musi, ale chce, bo jest coś szczególnego w występowaniu na żywo. Dlaczego chodzimy do opery? Dlaczego zorganizowano XVIII Konkurs Chopinowski? Ponieważ ludzie nadal kochają występy na żywo. Ja staram się tylko przenieść tę muzykę w przyszłość. Oczywiście nie jestem Frankiem Sinatrą, więc musi być jakaś różnica. Polega właśnie na tym, że nim nie jestem [śmiech].

Jak wybrałeś artystów, z którymi zaśpiewałeś na tym albumie? Czy było to trudne, czy też od razu wiedziałeś z kim chcesz pracować?

Wybór zawsze jest trudny… ale po tym, jak nagraliśmy „Learnin’ the Blues” z Kubą [Badachem] na poprzednią płytę, pamiętam, jak po raz pierwszy dostałem nagrania z jego wokalem i pomyślałem: „Ten facet jest stworzony do śpiewania takiej muzyki”. Więc jak zrobić kolejną wersję inaczej, lepiej? Jak stworzyć coś unikalnego i nowego?

Chciałeś, żeby tym razem to było coś innego?

Po prostu nie mogłem nagrać kolejnego duetu z Kubą, już to zrobiliśmy. Musieliśmy dodać coś nowego i tak pojawił się pomysł na współpracę z Natalią Kukulską, bo moja żona słuchała jej, gdy była młodsza. Podobnie było z Andrzejem Piasecznym. Wszystko, co mogłem zrobić jako producent, to powiedzieć: „Hej, Frank Sinatra miał Rat Pack, dlaczego my nie możemy zrobić tego samego? Dlaczego nie możemy wszyscy zaśpiewać tych piosenek?”. Im więcej ludzi je śpiewa, tym więcej jest dla nich miejsca na rynku, bo ludzie mają szansę się w nich zakochać.


Ciekawi mnie, jak się czułeś słysząc, a nawet śpiewając, część słów piosenek po polsku. Czy przyzwyczaiłeś się już do śpiewania w tym języku?

Jako dziecko śpiewałem w chórze, więc musieliśmy nauczyć się niemieckiego, francuskiego i łaciny.  Musieliśmy nauczyć się śpiewać fonetycznie. W przypadku polskiego nie wiem, co śpiewam, po prostu śpiewam fonetycznie. Moja żona, która mnie wówczas monitoruje, nie może powstrzymać się od śmiechu.

Muszę przyznać, że ja jestem pod wrażeniem, właściwie nie słyszę obcego akcentu.

Dziękuję! To dlatego, że Kuba i Andrzej śpiewali razem ze mną.

Wiem, że to pytanie bywa podchwytliwe, ale czy masz jakiś ulubiony utwór na płycie? Jeśli tak, to który i co sprawia, że jest dla Ciebie wyjątkowy?

Tak, to właśnie ta piosenka [„That’s Life/Żyć tak”]. Jest moją ulubioną, bo od zawsze chciałem stworzyć grupę facetów, z którymi mógłbym zaśpiewać. To nie takie łatwe, bo nie ma już zbyt wielu mężczyzn, który śpiewają tego typu utwory. Większość śpiewa hip hop czy pop. Kiedy więc nadarzyła się okazja, żeby pracować z Kubą i Andrzejem, to było jak spełnienie marzenia. Cały czas naciskałem, mówiąc: „Zróbmy ten utwór, a potem zrobimy teledysk”. Naprawdę naciskałem, a bardzo ciężko było zgrać ich harmonogramy. Miałem dosłownie tylko jeden dzień i cztery godziny, musiałem przylecieć z Toronto trzy dni wcześniej. Powiedzieli: „OK, zróbmy to w poniedziałek!”, a ja zdałem sobie sprawę, że jest czwartek i muszę lecieć do Polski. Przyleciałem, nagraliśmy piosenkę i wszyscy byli pod dużym wrażeniem, uznali, że świetny pomysł. Czy nie byłoby fajnie zobaczyć nas wszystkich razem na scenie? To byłoby coś świetnego. Dla mnie jako dla wykonawcy, nie ma nic lepszego niż grupa muzyków bawiących się wspólnie na scenie. Dla takich chwil żyję. Mam więc nadzieję, że kiedyś razem pojedziemy w trasę.

Twoje koncerty w Polsce zostały niestety przełożone ze względu na pandemię. Jak się czujesz na myśl o powrocie na scenę po tak długim czasie? Wyobrażam sobie, że musi się z nim wiązać wiele emocji.

Są już nowe daty koncertów! 
Kilka tygodni temu byłem w Las Vegas i widziałem, jak Bruno Mars występował przed pięciotysięczną publicznością. To był pierwszy koncert na jakim byłem od 20 miesięcy. Na początku trudno nie czuć się w takiej sytuacji dziwnie, ale po chwili przychodzi myśl: „To jest powód, dla którego muzyka na żywo nigdy nie umrze”. Emocje, jakich doświadczamy podczas koncertów… Trudno je z czymkolwiek porównać. To jak uprawianie miłości. Jest tak niesamowite, a kiedy się kończy, myślisz sobie:  „Gdzie ja jestem?”.


Mówisz to zarówno jako wykonawca, jak i odbiorca?

Po prostu kocham muzykę. Nie da się uchwycić tej jakości dźwięku, którą zapewniają duże głośniki i zespół grający na scenie. Właśnie to jest dla mnie najbardziej ekscytujące.

Skoro o emocjach i odbiorcach mowa, jakie uczucia chciałbyś wywołać w słuchaczach, którzy sięgną po album „Sinatra Vol. 2”?

Zawsze mówię, że moja muzyka powinna być włączona w tle, a ludzie powinni wypić kilka drinków, żeby muzyka tworzyła atmosferę imprezy lub była po prostu fajnym soundtrackiem. Ja sam nie słucham muzyki siedząc z słuchawkami w uszach. Muzyka jest zawsze ścieżką dźwiękową mojego życia. Jeśli ludzie będą mogli zaprosić, przyjaciół i włączyć płytę, napić się wina… To jest dla mnie nastrój, który chcę stworzyć na wieczór taki, jak choćby ten dzisiejszy, piątkowy.

Materiał z płyty „Sinatra Vol. 2” będzie można usłyszeć na żywo podczas koncertów Matta w naszym kraju, które zaplanowane są na marzec 2022 roku. Więcej informacji o tej trasie koncertowej znajdziecie tutaj.

To read the interview in English, go to the next page.