Między soulem i jazzem jest szeroki wachlarz możliwości, który najłatwiej nazwać „rozrywką”. Nagle pojawia się w niej zadziwiająco jasne światło, a to za sprawą Willa Younga. Ten zwycięzca pierwszego Idola w brytyjskiej historii wydał od 2002 roku 7 bardzo komercyjnych albumów, z czego ostatnie 2 zaczęły kształtować jego charakter jako artysty. Właśnie wydał ósmy, który zasilany jest samymi coverami. Moją pierwszą myślą było, że idzie on w ślady Gabrielle, która nie mając ostatecznie pomysłu na nową płytę, nagrała parę słabych wersji znanych piosenek, aby tylko utrzymać się na powierzchni zainteresowania. Było mi jednak wstyd, bo gdy Will wypuszczał pierwsze single promujące „Crying on the bathroom floor” to okazało się, że nie jest to przypadkowy materiał pełen znanych melodii. Jest to pierwszy album z coverami w moim życiu, który dorasta rangą do autorskich. Dlatego właśnie warto o nim pisać i rekomendować.
Zacznijmy od tego, że są to covery nieoczywiste. Jest kilka znanych hitów, ale głównie są to bardziej alternatywne propozycje. Największym atutem jest to, że nie ma tu mono-koncentracji oraz kultu pojedynczych utworów. Całość brzmi niesamowicie spójnie i autentycznie (co w przypadku coverów wydaje się trudne) i pasuje do siebie jak jedna układanka. Często albumy coverowe polegają na schemacie od bajki do bajki, gdzie miedzy kolejnymi piosenkami pauza jest resetem. „Crying on the bathroom floor” płynie jednym strumieniem i tak też się go słucha. Począwszy od singlowego „Daniel” (Bat for lashes), gdzie zaskakuje dojrzałość Younga nie silącego się na udowadnianie jakim to jest dobrym wokalistą (a zapewniam, że jest). Mam zresztą wrażenie, że jest to jego pierwsza płyta, na której nie jest on wykonawcą ładnych piosenek, a artystą świadomym wartości, które chce nam przekazać. Cieszy mnie, że wybrał takie kompozycje jak „Losing you” (Solange), „Elizabeth Taylor” (Clare Maquire), „Everything is embarising” (Sky Ferreira), które pasują mu jak najdokładniej skrojony garnitur. Ogromna w tym zasługa aranżacji i produkcji, za które odpowiada Richard X. Nie są to wielkie produkcje, aczkolwiek rozwijają się dość patetycznie i przewidywalnie. Pianino, smyki, czasami agresywna gitara w tle, poukładana perkusja i delikatne chórki. Fajne to, bo nie odciąga uwagi od słów i emocji, którymi żyje ten album.
Wszystkie zatrzymania, wzmocnienia i pociągłe harmonie są grzeczne i stabilne. Buduje to nadal bardzo rozrywkowy charakter, aczkolwiek bliżej mu do Sama Simitha i Adele, niż do Younga, którego pamiętam. Zawsze uważałem, że Will jest od Sama lepszy wokalnie i wreszcie nadszedł moment kiedy mogę powiedzieć, że mam na to dowody. Kotwicami tego albumu są „I follow rivers” (Lykke Li) w wersji jakże zbliżonej do oryginału, a jednak zrobionej ze smakiem i ciekawością. Tak samo „Missing” (Everything but girl), które śmiało mogę powiedzieć, że w końcu przypadło mi do gustu. Chociaż nie ma tu ani jednego autorskiego utworu, to nie mam uczucia niedosytu, ani tym bardziej przesytu. Uważam, że jest to tak dobry album, gdzie każdy numer zasługuje na bycie singlem, a który pociągnie za sobą każdy kolejny. Tak, ten materiał wciąga i trzyma swoją opowieścią. Mam nadzieję i liczę na to, że jest to punkt zwrotny w karierze Younga zamieniając go z dobrego wykonawcy w prawdziwego artystę. Uczciwie na to zasługuje.