Ledisi to nie tyle gwiazda, co perła. Szlachetna, wzorowa, bez skazy. Ku mojej radości w końcu doceniona tegoroczną nagrodą Grammy za utwór „Anything for You” z doskonałego albumu „Wild Card”. Chłonę ją w całości, łakomo i z wielką ochotą. Będąc niezależną we własnej wytwórni wydaje dzięki niej drugi album, „Ledisi sings Nina”, którego tytuł zdradza wszystko.
Dlaczego chwyciła po repertuar Niny Simone?
Historia jest dramatyczna, ale ma swój happy end. Na początku lat dwutysięcznych Ledisi przeszła przez pasmo sukcesów, jak i rozczarowań. Właśnie te drugie okazały się przeważyć w pewnym momencie jej życia. Problemy finansowe, chwilowy brak atencji show-biznesu, nieporozumienia w małżeństwie skutkujące ostatecznie rozwodem… wszystko to sprawiło, że skrzydła straciły zdolność wzbijania się i ściągnęły artystkę w depresję. Jak sama mówi płakała tyle, że nie była w stanie normalnie funkcjonować i wtedy właśnie pojawiła się Nina Simone wspierająca swoimi piosenkami. Poplątane życie zaczęło się stabilizować i w końcu nabierało kolorów. Repertuar Simone oczywiście pozostał i podążał od tego momentu za Ledisi krok w krok. W 2017 roku wystąpiła w koncercie poświęconym Miss Simone, a w 2020 zrobiła już to na własną rękę razem z Metropole Orkest. Rok później nadszedł czas, aby zebrać kilka z nich i stworzyć projekt albumu.
Siedem największych hitów w nowej aranżacji to trochę mało jak na możliwości Ledisi. Szczerze czuję niedosyt i jestem pewny, że dałoby radę dograć jeszcze ze 3, aby była pełna dziesiątka. W końcu repertuar gigantki emocji to prawie 20 albumów! Tak czy inaczej, nowe wersje nagrane przez Ledisi są równie dosadne i zasługują na uwagę. Przyzwyczaiła mnie do perfekcji wykonawczej. Bardzo cenię jej dbałość o szczegóły, w tym czasami przesadną artykulację, która absolutnie mi nie przeszkadza. Ubóstwiam jej emocjonalne podejście do śpiewania. Nie ma piosenki, którą zaśpiewałaby schematycznie, bądź „na pół gwizdka”. Wszystko jest na 100%! Zaczynając od „Feeling good”, które rozsławione popową wersją Michaela Buble w końcu odzyskuje pazur i prawowitą dramatyczną energię. „Ne me quitte pas” przysporzyło mi niemały problem, gdyż wychowany na albumie „Dotyk” Edyty Górniak byłem przyklejony do klasycznej i polskiej wersji tego utworu. Całe szczęście Ledisi tworzy tak przejmującą interpretację, że udaje mi się wyjść poza utarty wzór i zaakceptować ten song na nowo. Emocje! Wszystko dzięki emocjom, którymi odważnie się dzieli. „My baby just cares for me” dostaje ode mnie owacje za dykcję i trafnie uwspółcześnione osobistości zawarte w tekście.
Definitywną kulminacją jest „Four Woman”, które Ledisi nosi ze sobą już 11 lat. Pierwszy raz wykonała ten utwór razem z Jill Scott, Kelly Price oraz Marchą Ambrosius w 2010 roku na koncercie Black Grils Rock! zorganizowanym przez BET. Przez lata skład wykonawczy nieco się zmieniał, a finał zawarty na „Ledisi sings Simone” należy do kolaboracji z Lizz Wright, Lisą Fisher oraz Alice Smith. Bardzo doceniam, gdy sztuka jest nie tylko rozrywką, ale także bodźcem, czy też zapalnikiem spraw społecznych. Wyśpiewane w sposób szalenie ekspresyjny przez naszą bohaterkę kwestie poruszają problem dyskryminacji z powodu wieku, pochodzenia, jak i jej sprzeciw przeciw przemocy seksualnej oraz degradacji klimatu.
Myślę, że Ledisi niezbyt zdaje sobie sprawę z tego, że chwytając po repertuar Niny Simone nie do końca robi to na skutek miłości i wdzięczności jaką otrzymała dzięki tym utworom. Jej technika wokalna począwszy od harmonizacji, skatowaniu, zabawie rejestrami, a kończąc na oszałamiającej wrażliwości jest spójna z charakterem jaki w muzykę wkładała Simone. Przekonany jestem, że nie ma obecnie równie zdolnej artystki godnej stanąć obok niej i zrobić to lepiej. Uważam, że te nagrane na nowo utwory brzmią świeżo i aktualnie, bo wykonująca je Artystka jest tak piekielnie dobra w ich interpretowaniu jak sama Nina, pomimo, że zrobiła to totalnie po swojemu. Żeby było jasne, Ledisi nie jest następczynią Simone! Nie musi nią być skoro tak perfekcyjnie umie być sobą.