Avishai Cohen przyzwyczaił nas do swojej wielkości. Każdy jego album jest doskonały i za każdym razem zbiera same plusy, chwały i wszelkie inne achy i ochy. Wszystko to kumuluje się w najnowszym projekcie zrealizowanym wraz z Gothenburg Symphony Orchestra. Jeśli uwielbiacie Avishaia, albo co więcej szanujecie go pośród wszystkich znakomitych artystów to teraz usiądźcie, bo zdetonował album „Two roses”, którym sam siebie przewyższa. 


Ja Cohena podziwiam i uwielbiam zarówno w jego trio (gdzie dojrzewał muzycznie Shai Maestro), ale także w postaci jego bardziej popowych produkcji, tak jak 4 lata temu w „1970”. Najbardziej lubię go jednak w minimalistycznym jazzie i w bardziej nieszablonowych produkcjach jak choćby dwa lata temu na „Arvoles”. Szczerze przyznam, że dziwi mnie, iż Cohen był tylko dwa razy nominowany do Grammy ale wierzę, że wszystko jeszcze przed nim. Zwłaszcza, że najnowszy album „Two roses” jest według mnie przełomowy i zdecydowanie wykraczającym poza jego dotychczasowe dokonania. Obecna koncepcja orkiestrowa zaskoczyła w 2016 roku kiedy to występował w ramach tournée „An Evening with Avishai Cohen” z lokalnymi orkiestrami z Gothenburga, Luksemburga, Paryża, Malmo i wielu, wielu innych. Łączy on na nim nie tylko kulturę wschodu i zachodu do czego nas przyzwyczaił, ale połączył także wszystkie gatunki, które dotychczas towarzyszyły mu w karierze. Chociaż wolę jego grę na kontrabasie niż śpiew, to muszę przyznać, że zarówno w „Morenika” jak i „Alon Basela” wpasowuje się tutaj całkiem przyjemnie. „Nature boy” z repertuaru Nat King Cole’a już nie do końca satysfakcjonuje wokalnie, ale biorę to na barki jego charyzmy i odwagi. Zresztą nie o wokal tu chodzi. Aranżacje są monumentalne jak na orkiestrę symfoniczną przystało. „Almah sleeping” jest doskonałą uwerturą rozpoczynającą ten spektakl, bo w takiej formie to postrzegam. Klasyczna forma przełamana jest czasami jazzową jaskrawością, jak choćby w „A Child is born”, gdzie Avishai folguje sobie na strunach. Jedno z najlepszych solo kontrabasu wpisanych w orkiestrę jakie znam. Tytułowe „Two roses” zahacza o world jazz, począwszy od delikatnych zrywów harmonicznych, po etniczne rozwiązania i klasycznie jazzowe klawisze. Nie dziwne więc, że to tytułowy numer, skoro tyle tu się dzieje. 


Większość kompozycji jest bardziej klasyczna i popowa w swojej formie. „When Im falling” na przykład powinno zostać singlem promującym ten album, bo zarówno aranżacyjnie wybija się intensywnością, jak i wokalnie wpada do głowy linią melodyczną. Walory instrumentów wykorzystano w całej ich okazałości. Dość patetyczne „Nature boy” nie traci swej mrocznej twarzy, a „Arab medley” szczerze powala na łopatki orientem w przyjemnym europejskim wydaniu. Dla mnie bomba. „Emotional strom” można by z kolei umieścić w każdym pierwszym filmie o Jamesie Bondzie, bądź też w kolejnej części Mission Impossible. Właśnie ten ogrom aranżacyjny sprawia, że album brzmi bardzo uniwersalnie i przystępnie. Bo któż z nas nie lubi czasami zanurzyć się w bogactwie dźwięków instrumentów, czy przenieść w nieco filmowe zakamarki. I choć ten album to tak naprawdę nieco lepsze „the best of” z paroma bonusami, to słuchając „Two roses” jako całości można zapomnieć, że gdzieś, kiedyś już się słyszało te motywy. Album porywa i skupia. Jest to kawał porządnie nagranego materiału, gdzie nie ma miejsca na przypadki i niedomówienia. 

Ocena płyty: