Marilyn Monroe to ikona, symbol seksu, jedna z największych gwiazd XX wieku. Wszyscy znamy jej kreacje aktorskie, a tylko nieliczni znają jej stronę muzyczną. Sonia Bohosiewicz postanowiła opowiedzieć o Marilyn Monroe za pomocą piosenek, które wykonywała na przestrzeni. Tak powstał repertuar koncertu, który Sonia zaczęła grać w całej Polsce. A niedawno ukazała się płyty z rejestracją piosenek, które wykonuje pod tytułem „10 sekretów MM”. O założeniach tego projektu zarówno w wersji live jak i studyjnej, a także o kilku mniej znanych faktach z życia Marilyn Monroe, Sonia opowiedziała mi w poniższej rozmowie.

Zanim przejdziemy do płyty, to chciałem zapytać o koncerty, na których wykonuje Pani ten repertuar. Skąd wziął się ich pomysł?

Ze śpiewem byłam związana od zawsze. I gdy zdawałam do szkoły teatralnej, to tak naprawdę chodziło przede wszystkim o to, by móc wychodzić na scenę. Ale czy miałabym się posługiwać słowem i emocjami wypowiedzianymi, czy śpiewanymi? Tutaj nie byłam skonkretyzowana. Zdałam do szkoły teatralnej w Krakowie, więc naturalnie weszłam w świat aktorski. Śpiew jednak przez cały czas mi towarzyszył równie mocno. W szkole zaczęłam grać w grupie Rafała Kmity, gdzie mój śpiew był mocno wykorzystywany. Graliśmy olbrzymią ilość spektakli. Potem w Teatrze Starym, również brałam udział w muzycznych spektaklach i licznych koncertach. Dzięki temu wystąpiłam na przykład w „Tribute dla Ewy Demarczyk” w Opolu obok Kayah, czy Justyny Steczkowskiej. Potem jednak postawiono mi poprzeczkę wysoką w filmie „Excentrycy, czyli po słonecznej stronie ulicy” w reżyserii Janusza Majewskiego. Grałam w nim piosenkarkę jazzową, a Janusz wiedział, że sobie z tym poradzę. Dostałam listę utworów do zaśpiewania i poszłam z nią do mojej trenerki śpiewu, Agnieszki Hekiert. Zaczęłyśmy nad tym pracować. Agnieszka stwierdziła, że czeka nas dużo nauki, bo nagrania, które otrzymałam od Janusza Majewskiego, były w wykonaniu Elli Fitzgerald. W związku z tym przygotowałyśmy wersje dla mnie, które były stylizowane na wokalizy i improwizacje Elli. Bardzo się do tego przygotowałem i początkowo podchodziłam do tego z ogromnym pietyzmem. Z lekcji na lekcję czułam się w tym repertuarze pełnię. Poczułam i zrozumiałam, co to znaczy, że jazz jest wolnością. Po filmie wróciłam do innych działań aktorskich. Pewnego dnia zadzwonił do mnie Wojtek Karolak, który był opiekunem muzycznym przy „Excentrykach” i zaprosił mnie na koncert na festiwal jazzowy w Zakopanem. Mijają kolejne dni, godziny, minuty, a ja nagle staję w kulisach obok jazzmenów i orientuję się, że nie ma mojego alibi, jakim był film, tylko jest scena i publiczność! Wojtek mnie uspokoił, wiedząc, że czuję jazz i po prostu zaprosił na scenę, bym zaśpiewała. To mnie gdzieś ośmieliło, bo później miały miejsce kolejne koncerty, do których jazzmeni mnie zapraszali. Wystąpiłem w „Tribute dla Dudusia Matuśkiewicza” w ramach Festiwalu Filmów Fabularnych w Gdyni. Tam również byli sami jazzmeni, a jedyną osobą śpiewającą okazałam się ja. Okrzepłam w myśli, że to jest coś, co absolutnie chciałabym robić. Od tego momentu zaczęłam się zastanawiać co zrobić, żeby rzeczywiście wychodzić na scenę z takim repertuarem oraz, co zrobić, by ponownie móc pracować z Wojtkiem Karolakiem. Zaczęłam więc szukać tematu i przestrzeni, gdzie mogłabym przekazać coś jeszcze poza śpiewem. Wtedy wpadłam na pomysł, by zabrać się za repertuar, którym posługiwała się Marilyn Monroe. A była to osoba fascynująca i po prostu niewiarygodna. Minęło tyle lat od jej odejścia, a jej gwiazda nie gaśnie. Kiedy zaczęłam czytać, szperać i oglądać dokumenty na jej temat, wyłoniła mi się zupełnie wyjątkowa postać. I o takiej Marilyn Monroe ze sceny opowiadam. Mam za sobą około 100 koncertów z tym repertuarem. W ich konsekwencji powstała płyta, którą można było zrealizować w pełnej krasie i w takiej formie, w jakiej chciałabym, by były grane koncerty z tym repertuarem. Póki co, jest to w Polsce niemożliwe ze względów chociażby finansowych. Do tej pory udało mi się zagrać jedynie 3 razy z big bandem. W większości jednak występuje z kwartetem jazzowym.

Mam wrażenie, że tożsamość muzyczna Marilyn Monroe jest trochę spychana na bok na rzecz jej wizerunku, czy ról filmowych. Pani natomiast stara się przywołać jej obraz właśnie za pomocą piosenek z epoki, które ona wykonywała.

Oczywiście, jej śpiew był równie mocno wyszkolony, jak uśmiech. Kiedy uśmiechała się normalnie, bruzdy na jej twarzy robiły brzydki cień, dlatego musiano ją nauczyć się uśmiechać tylko dolną wargą, podnosząc głowę do góry w stronę światła. Nauczono ją także jak chodzić w specyficzny sposób – podobno miała obcinane obcasy w bok, by móc bardziej kołysać biodrami. Stworzono postać, która będzie generować dochody… Jej vibrato, czy sapanie były równie wyuczone i dopięte do jej wizerunku. Myślę, że Marilyn miała apetyt na zupełnie inne role, w których sprawdziłaby się świetnie. Zagrała nawet kilka ról dramatycznych, w których wypadła znakomicie. Gdyby żyła i nie była eksploatowana pod kątem seksapilu, mogłaby wejść w drugi etap swojej kobiecości. Mogłaby pokazać swój kunszt aktorski od innej strony, ale także zacząć wykonywać te utwory inaczej, niż tak jak jej kazano. Ja wykonuje te utwory tak, jak ja bym chciała, by były wykonane. Oczywiście nie pozbawiam ich swingu i jazzu, bo nie ma sensu tego przerabiać. Np. „Bye Bye Baby” było wykonywane jako skoczne pożegnanie z chłopakiem, a ja wykonuję ją inaczej – jako pożegnanie Marilyn z możliwością posiadania dzieci. Cierpiała na endometriozę, przez co przynajmniej kilkanaście razy poroniła… Jedno z tych poronień zakończyło się poważną operacją, która pozbawiła ją możliwości posiadania dzieci.

Wśród najbardziej znanych utworów wykonywanych przez Marilyn Monroe było „Diamonds Are a Girl’s Best Friend”. Czemu ten utwór nie znalazł się na Pani płycie?

Ponieważ już go nie wykonuję na żywo. Zdarzyło mi się przez pierwsze kilkanaście koncertów go śpiewać, ale potem wyłączyłam go z programu, ponieważ koncert się wydłużał się do ponad dwóch godzin, a nie chciałam się rozstawać z żadną opowieścią dotyczącą Marilyn Monroe. Dlatego jest 10 utworów i 10 opowieści. Poza tym wydaje mi się, że ten utwór nie mówi prawdy o kobietach, a Marilyn nie lubiła tego wizerunku.

„10 sekretów MM” jest dość ciekawie zbudowana. Początek w postaci jest „Satin Doll” i „On The Sunny Side Of The Street” jest dość filuterny, wręcz kokieteryjny, a w konsekwencji się zlewają w całość. Taki był pomysł od początku, by tak rozpocząć tę płytę?

Powiem szczerze, że nie myślałam o tej płycie w oderwaniu od koncertów, więc ona jest ułożona tak, jak wykonuję te utwory na żywo. Tymi dwoma utworami wprowadzam publiczność do świata Marilyn Monroe. Nie chcę tego robić drastycznie, tylko staram się oswoić słuchaczy. Dopiero z czasem coraz głębiej, a potem się z łezką w oku się żegnamy.

Natomiast „My Heart Belongs To Daddy” brzmie niczym utwór z filmu o przygodach James’a Bonda.

Tak, on brzmi tak ‘bondowsko’. To był mój pomysł i chęć na zmianę ról. Mam nadzieję, że niebawem w rolę agenta 007 wcieli się kobieta.

Wspomniała Pani, że ta płyta to kolejna okazja, by współpracować z Panem Wojciechem Karolakiem. Czemu zatem słychać jego grę tylko w dwóch utworach?

Bo Wojtek jest gwiazdą (śmiech). Taki był pomysł, by zaprosić go do tych utworów, podobnie jak Marka Napiórkowskiego do „Bye Bye Baby”. Domyślam się, że wywołuje to niedosyt, ale to dobrze.

A pozostali muzycy, którzy zagrali na płycie?

To jest skład Tomka Szymusia. To on odpowiada za ten album od strony muzycznej. Dużo razy się spotykaliśmy i boksowaliśmy się z tymi aranżami. Nie była to współpraca harmonijna od razu, ponieważ miałam bardzo sprecyzowaną wizję i długo się dogadywaliśmy w tej kwestii. To, co udało się uzyskać na tej płycie, jest dokładnie tym, czego chciałam.

A wokale jak Pani rejestrowała?

Mam te utwory na tyle w sobie, że wiedziałam, jak je wykonać. Pracowałam z Karolem Mańkowskim latem ubiegłego roku. Rejestrowaliśmy po jednym utworze dziennie. Nagrywaliśmy popołudniami, kiedy było bardzo gorąco. Nie mogliśmy włączyć klimatyzacji, ponieważ szumiała. W związku z tym nagrywałam nago, na szczęście w komfortowych warunkach (śmiech).

Płyta ukazuje się nietypowo, bo w Dzień Kobiet. To też był Pani pomysł?

Bardzo chcieliśmy, by płyta ukazała się przed Świętami Bożego Narodzenia. Byliśmy w pełni gotowi, ale sytuacja pandemiczna opóźniła wszystko. Dlatego zależało mi, żeby to wydać jak najszybciej na wiosnę, a Dzień Kobiet wydaje się odpowiedni dla tego bardzo przecież kobiecego albumu.

I co się będzie z tym działo dalej?

Jestem ciekawa, kiedy i gdzie będziemy mogli wyjść na scenę i zaprezentować ten materiał. To wszystko zmienia się jak w kalejdoskopie, więc trudno wyrokować.