Neil Cowley jest jednym z tych wielkich Brytyjczyków, którzy chociaż nie są rozpoznawalni i rzadko bywają na świeczniku, to prawie każdy miał z nim styczność muzyczną. Ten kompozytor, producent, pianista, muzyk, artysta jest niezwykle cenionym sesyjnym rzemieślnikiem. To także jego sukces, że Emeli Sandé, Birdy czy Adele zdobyły tak wielkie uznanie w świecie. Jest to jednak tylko mały ułamek tego, czego dokonał w świecie muzyki. Równie dużo zrobił dla siebie i projektów sygnowanym swoim nazwiskiem. Jako Neil Cowley Trio nagrał aż siedem albumów (wśród nich niezwykły „Live At Montreux 2012”, który szczerze polecam zarówno ze względu na dźwięki jak i charyzmę sceniczną). Teraz zdecydował się na solo, ale w zupełnie innym stylu, bo jest to dosłowny monodram. Wszystko co słychać wychodzi z rąk, głowy i serca Neila

Tego albumu najlepiej słucha się jako całość.

Takowo też należy go rozpatrywać. Nie jest on zbudowany segmentacyjnie, gdzie każda kompozycja ma swoje parę minut chwały. One tworzą jeden wspólny byt. Jest to najbardziej organiczny materiał jaki słyszałem. Każdy dźwięk połączono z innymi, będącymi w zupełnie innej części albumu. Bardzo dużo tutaj subtelnej i przestrzennej elektroniki, ale trzonem jest konsekwentne pianino, które pełni rolę „matki”. Ogromnie mi się podoba kolaboracja niskich, elektronicznych częstotliwości z klarownym i jakże eleganckim brzmieniem owego pianina. Co jednak najważniejsze i co często podkreślam, najważniejsze w muzyce są emocje. Wtedy to dopiero z ładnego albumu tworzy się dzieło, które zadziwia, zachwyca i powoduje dreszcze ekscytacji. Przyznam, że ten album słucham od kilku miesięcy i za każdym razem, gdy go odtwarzam to wciąż i wciąż czuję te same motyle w brzuchu. Kompozycje Cowley’a są ja woda, która ogarnia sobą wszystko dookoła. Nurt jest czasem wartki, porywający swoją siłą, a czasami tylko lekko muska i kołysze. Nie wskażę żadnego wybijającego się utworu, nie będę wyróżniać, ani wybierać, który z nich czym się szczyci, bo nie ma to sensu. Te 11 kilkuminutowych chwil tworzy konstelację dźwięków i właśnie tak polecam tego słuchać.


Wszystkie ścieżki instrumentów Cowley nagrał sam, wszystko też sam skomponował, a w produkcji pomógł mu realizator całego przedsięwzięcia, Greg Freeman. Panowie nagrali „Hall of mirrors” w Londynie i Berlinie, co dopełnia wielkości temu wydawnictwu. Ten album nie ma granic odbioru. Jest międzynarodowy, międzykulturowy, międzykontynentalny. Jedynym warunkiem koniecznym, aby go poczuć jest czas, który słuchacz powinien przeznaczyć tylko i wyłącznie dla niego bo to co zrobił tu Neil Cowley to majstersztyk twórczy, wykonawczy i emocjonalny. Ostatnio robiłem sobie ranking 10 ulubionych płyt w całym swoim muzycznym życiu. Chociaż „Hall of mirrors” zostało wydane kilka miesięcy temu, to już znalazło się w tym moim zestawieniu. Takie płyty zdarzają się raz na dekadę. 

Ocena płyty: