Od zawsze podziwiam Sade za to, że nagrywa to co chce, co czuje i nie bierze udziału w wyścigu kto więcej, kto bardziej i kto inaczej. Równie mocno podziwiam Debórah Bond, która może nie jest tak spektakularnie rozpoznawalna, ale również idzie swoim trybem, bez spiny i przesadyzmu. Ta amerykańska artystka specjalizująca się w lekkim R&B zachwyciła mnie albumem “Madam Palindrome” z 2011 roku, który od debiutanckiego „Day after” dzieli 8 lat, a między nimi usłyszeć można jeszcze „AfterDay” z roku 2006. Tym razem na nowy materiał kazała czekać trochę dłużej, bo prawie 10 lat. “Compass: I” przywodzi na myśl klimaty, jakie niesie ze sobą Anita Baker, Lalah Hathaway czy The Brand New Heavies. U mnie natomiast ta artystka wypełnia tęskniąca lukę, którą pozostawiały po sobie dziewczyny z duetu Zhané. W swoich piosenkach Bond łączy elementy soulu, r&b, jazzu i smooth funky. Gotowa opowiadać swoje historie i przemyślenia nie szczędzi bogactwa chórków i mięsistych lini basu. Współtworzy i produkuje utwory, które wykonuje i aż dziwne, że nie jest bardziej popularna, bo to naprawdę kawał dobrej muzyki. 


Chociaż minęło 10 lat od ostatniej płyty, Bond jest nadal spójna z tym, w czym rozkochała sobie słuchaczy. Melodyjny, klarowny wokal i klasyczne, lekkie kompozycje bliskie oldschoolowemu R&B lat 90, wzbogacone nowoczesnym brzmieniem. „Compass: I” jest takim miłym akcentem przełamującym nowatorskie rozwiązania konkurencji. Weźmy choćby „time”, które pełne energii i jazzowego solo trąbki zdradza, że jest tu porządnie i ciekawie. Po 20 latach w „branży” jej głos brzmi nad wyraz młodo, świeżo i tak samo kusząco jak na pierwszym albumie. Uwielbiam jej delikatne wibrato, które nasączone przydechem przelewa się z frazy we frazę. Wspomniałem już o chórkach, ale wspomnę jeszcze raz, bo są fantastyczne. Zaskakują nagłymi harmoniami i niebanalnymi wstawkami, tak jak w „strike”, gdzie doskonale wypełniają tło nie obciążając głównej lini wokalu. Artystka najpiękniej brzmi w balladzie, takiej jak „burden”, która z pewnością zainteresuje wszystkich dbających o szczegóły. Linia pianina i połączenie fletu poprzecznego z odpowiadającymi mu wokalizami znowu spięte są cudnymi chórkami. Uwielbiam to uczucie, kiedy czekając na kolejny utwór robię sobie jednak powtórkę poprzedniego. 


Ballad jest jeszcze kilka. Zarówno „patience” jak i „door” to soczyste czarne propozycje na delikatne uniesienia i chwilowe pauzy. Ale najlepsze dopiero nastąpi, bo singlowe „radio” to istny hit. Ma wszystkie składniki potrzebne by stać się utworem nuconym przez masy, jeśli tylko internet i komercyjne rozgłośnie postanowią często o nim przypominać. Według mnie jeszcze większe walory i szanse ma „smolder”. Zarówno przez linię basu jak i przestrzeń jaką wokal tworzy dokoła instrumentów. Jest to jeden z tych kawałków, który spokojnie mógłby płynąc w repertuarze Lalah Hathaway i myślę, że jest to ogromny komplement dla Debórah. Jedyną piosenką ostającą od pozostałych jest ostatni numer na set liście, „atlanta”. Dla mnie trochę za dużo w niej elektro-popu przechodzącego w nieco klubowy styl, ale ku mojemu zaskoczeniu nie przełączam, a czekam aż wybrzmi on w pełni do końca, bo pierwszy plan ciagle należy do niższych częstotliwości. Miło. 

Choć jest to album doskonale oddający konwencję melodyjnego soul/r&b, które znam to z każdym kolejnym odsłuchem odkrywam i podziwiam nowe zakamarki aranżacyjne i interpretacje wokalne. Debórah Bond z łatwością zadowoli wszystkich miłośników czarnych brzmień od Morcheeby, aż po współczesną Ledisi. Na 9 pozycji, 8 jest pełnokrwistymi piosenkami i to w zupełności wystarcza. Ciekawi mnie czy tytuły pisane z małych liter to przypadek, czy efekt zamierzony. Tak czy inaczej zawartość czwartego albumu tej utalentowanej Amerykanki jest godna uwagi i spełnia oczekiwania. Mamy nadzieję, że również i Wam się spodoba. Przyjemności.

Ocena płyty: