Brytyjska artystka Gabrielle w 2018 roku wróciła po 11 latach nieobecności znakomitym albumem „Under my skin”. Świat nie tyle co przypomniał sobie o tej charakterystycznej wokalistce, co zakochał się w zupełnie nowych utworach, które przykuły ogromną uwagę. Jakże zatem fatalne jest, aby kolejny album wypełnić coverami odgrzewanymi wiele razy przez rzesze innych podmiotów. Kiedy jest się na tak wysokim poziomie twórczo-wykonawczym, to album z coverami jest dla mnie oznaką braku pomysłów i pójściem na totalną łatwiznę. Chyba, że będą to interpretacje tak zjawiskowe, że ciężko będzie uwierzyć, że te piosenki już gdzieś się słyszało. Niestety jest inaczej.
Skąd wziął się w ogóle pomysł na ten album? Garbielle wzięła bowiem udział w brytyjskim show, gdzie w przebraniu Harlequina konkurując z innymi przebranymi gwiazdami wykonywała znane hity. Zadaniem widzów było odgadnąć kto jest kim… trywialne, ale pewnie i było z tego dużo zabawy. Jak na realia telewizyjne to bardzo „rozrywkowe” i udane. Tak oto powstał koncept, aby dołożyć jeszcze kilka coverów, dorzuć dwa autorskie kawałki (co by nie było) i oto mamy „Do it again”. Album dla słuchacza więcej niż niewymagającego. Już samo otwierające „Killing me softly” Roberty Flack wprowadza w stan zawieszenia. Aranżacyjnie jest zbyt zbliżone do The Fugges (choć zakrawa nawet o plagiat). Dla mnie dość nieprzyjemne w odbiorze, gdyż Lauryn zrobiła z tego petardę, a tu mamy tylko odpaloną zapałkę. Równie podobne odczucia towarzyszą mi przy „Diamonds” (słyszane jako cover pewnie tysięczny już raz). Tak, to te diamenty od Rihanny, która zrobiła energetyczną bombę. Nowe wykonanie zadowalałoby, gdyby nagrała go debiutantka mająca za cel zwrócić na siebie uwagę jakąś znaną melodią. Można by powiedzieć, że muzycznie jest czasami fajnie, że całkiem pomyślane aranżacje zostały zrobione do „Smile” Nat Kina Cole’a, które jest jedynym jasnym punktem albumu, oraz „Everything I ever wanted” Billie Eilish. Ale co z tego, kiedy to nadal tylko dobrze zaśpiewane covery, bez wpływu na walory określające artystkę.
Wrócić po 11 latach mega albumem, po czym nagrać płytę średnich coverów uważam za dość niekonsekwentne posunięcie. Kulminacją mojego NIE jest „Proud Mary” i „I’ll be there”. Pierwszy to wszak ikona-song. Tina Turner zrobiła w nim tornado zsumowane z tsunami i huraganem. Gabrielle poległa tu dramatycznie. Z kolei jakże znany kawałek Jacksons 5 wykonany w 1992 roku przez Mariah Carey jest bardzo nierozsądnym wyborem. Trzeba mieć na niego albo zaskakujący pomysł jeśli chodzi o ścieżkę wokalu, albo być po prostu lepszym niż Mariah. Słuchając wersji Gabrielle czułem zażenowanie, gdyż jest to wersja zakrawająca o konkurs w osiedlowym domu kultury i marzę w międzyczasie, aby puścić sobie wersje Carey i odetchnąć.
Jest jeszcze singiel „Stop right now”, który zapowiada to wydawnictwo oraz drugi premierowy „Can’t hurry love”. Ten pierwszy to dla mnie jedna z najsłabszych kompozycji w dyskografii artystki, a oglądając video, gdzie udaje ona grę na instrumentach nie bardzo wiedząc co zrobić jest dalece nieprofesjonalna. Drugi utwór niknie w natłoku powtarzalnych wcześniej melodii zostając niezauważonym. Trochę mi przykro, bo słuchając takich albumów jak „Rise”, „Always” czy „Under my skin” czuję do Gabirelle ogromną sympatię, a po obecnym dochodzi rozczarowanie i żal, bo czuję się oszukany. Stać ją na dużo więcej niż marne covery bez pomysłu. Szkoda. Aż mam ochotę powiedzieć: don’t do it again.