Ella Fitzgerald. Myślę, że te dwa słowa wystarczą, aby uzyskać pożądany efekt. Mnie one rozpalają, rozczulają i fascynują. Dokonała, wrażliwa, prywatnie nieśmiała, a na scenie… właśnie o scenę tu chodzi, bo dzięki Verve Records ukazał się album live z pewnego koncertu. „Ella: The Lost Berlin Tapes” to zapis koncertu z 1962 roku, kiedy to Diva była w światowej formie. Zresztą szczerze mówiąc to wątpię, czy Lady Of Song miała kiedykolwiek zauważalnie złą formę. Perfekcjonistką była zawsze i pozostanie nią już zawsze. Tak, inspiruje co rusz nowe pokolenia i ma do tego pełne prawo jak i stosowne predyspozycje. 

Albumy live są z zasady bardziej autentyczne w odbiorze.

Nagrywane raz i już, a przynajmniej tak powinno być, co podpowiada uczciwość. Albo się jest artystą i się to potrafi, albo jak to w dzisiejszych czasach bywa, jest się zaledwie wykonawcą dogrywając cały wokal w studio stosownie do wizji. Jak dobrze, że w tamtych czasach nagrywano wszystko i wszędzie. Są przecież setki albumów koncertowych, zwłaszcza z podzielonych ówcześnie Niemiec, które rozprowadzały te egzemplarze jedynie na swoim terytorium. Tak powstały także koncertowe albumy Sade, Michael Jacksona i innych pierwszorzędnych gwiazd, a płyty te dziś zdobyć można tylko na prywatnych aukcjach za bezcen. 

Cieszy zatem, że do swoich kolekcji można dołączyć bez żadnych żmudnych starań i poszukiwań ten zapisy koncertu Elli Fitzgerald. Jedyne co trochę rozczarowuje to brak czegoś nowego, świeżego i niespodziewanego. Album opiewa w utwory, które na tamtą chwilę były w programie artystki. Wraz ze swoimi muzykami: Paulem Smithem (fortepian), Wilfredem Middlebrooksem (kontrabas) i  Stanem Levey (perkusja) zagrali w taki sposób, jakby to był ich pierwszy i ostatni koncert, czyli z pełną gracją, starannością i uczuciem. Gromkie owacje pomiędzy utworami tylko dodawały skrzydeł i wzmagały ten kunszt i wirtuozerię. Płyta zawiera 17 pozycji (nie licząc jednego intro to jest ich 16), a usłyszeć można singlowe standardy : „Cheek to cheek”, „Summertime”, „Cry me a River”, „Good morning heartache” czy „Mr. Paganini” oraz mniej znane koncertowe wersje „Taking a chance on love”, „I won’t dance”, „Jersey bounce”. Jest także „Mack the knife”, który stał się międzynarodowym hitem, będąc tytułowym utworem zapisu berlińskiego koncertu dwa lata wcześniej, w 1960 roku. 

Ella: The Lost Berlin Tapes” na pewno jest kolejną perełką w dyskografii Elli.

Przyznam się, że także i dla mnie, bo jestem jej fanem i wręcz szczycę się tym. Natomiast jedną z rzeczy, których nie mogę przeboleć w swoim życiu jest to, że urodziłem się w zbyt późnych czasach i nie dane mi było usłyszeć Elli siedząc naprzeciw sceny i przeżywać jej skatów, frazowań jak i emocji dzieląc wspólne powietrze. Cieszy zatem, że pojawia się ten zapis jej talentu, a myślę i trzymam kciuki, że to wcale nie ostatnie takie wydawnictwo. Ella Fitzgerald koncertowała od Nowej Zelandii aż po Wielką Brytanię i z pewnością takich „zaginionych” taśm jest dużo więcej. 

Ocena płyty: