Jazzu nigdy za dużo. Oj tak. Zarówno tego komercyjnego, gdzie pop przewija się częściej i gdzie dysonanse ustępują zwiewnym melodiom, ale także i tego, który zabiera nieco powietrza wtłaczając w krwiobieg odrobinę magii, tajemniczości i intrygi.

Black Art Jazz Collective furorę robi zawsze na żywo, w końcu jako sekstet charyzmatycznych Afroamerykanów prezentuje się niebywale imponująco. Każdy z nich ma swoją muzyczną historię i każdy z nich wnosi do zespołu niezliczone pokłady energii. Taki właśnie jest ich trzeci album. Pełen energii, bo kulminację osiąga na samym początku. Pierwsze 4 pozycje to potężne rakiety zabierające w podróż jazzu naszpikowanego kulturą czarnego lądu.


Na album „Ascension” składa się zarówno klasyczny jak i nowoczesny jazz pełen bogatych harmonii i połamanych struktur. Przewija się nostalgiczny blues, skoczny swing jak i nieśmiała domieszka funky. Skład sekstetu tylko w połowie odpowiada pozostałym albumom. Wiernym trzonem pozostali Wayne Escoffery, Jeremy Pelt oraz James Burton III. Przy klawiszach zasiadł tym razem Victor Gould (ceniony m.in. za współpracę z niesamowita Jazzmeią Horn), za bas odpowiada tym razem Rahsaan Carter, a Mark Whitfield Jr za sekcję rytmiczną na perkusji. Kompozycje są autorskie. Nasiąknięte improwizacjami i dialogami instrumentów. Nie da się przy tym albumie odpocząć, bo dzieję się tu bardzo dużo, niekiedy mam wrażenie, że może trochę za dużo. Na pewno zweryfikuje to słuchanie BAJC na koncertach, po których ponoć jak wraca się do domu, to przez kilka następnych dni muzyka wściąż świdruje i drąży ciało. Z niecierpliwością czekam, aż sam tego doświadczę.

Otwierający album tytułowy „Ascension” to popis kunsztu i talentu pianisty Goulta, który odpowiada za utwór także jako twórca. Sekcja dęta, czyli Escoffer na saksofonie, Pelt na trąbce i Burton na puzonie jednakże odpowiedzialni są za cały klimat albumu. Między nimi rozgrywa się ta cała uczta dźwięków, która niekiedy dość inwazyjnie przełamuje formę kompozycji swoimi nagłymi spazmami. To dzięki nim słucham tej płyty mocniej i nie mam ochoty odrywać się, aby nie przegapić wszystkich zawartych na niej emocji. Dęciaki robią tu niezłe zamieszanie, ale nie można pominąć basu, który jak dla mnie jest tutaj totalnie oderwany od wszelakich norm i hierarchii w bandach. Gdyby wyciąć chociażby z utworu „Mr. Willis” lub „Involuntary servitude” ścieżkę basu, to spokojnie mógłby to być odrębny kawałek. Jest on gęsty, awangardowy, bardzo dynamiczny i wcale nie ma za zadanie zgrywać się z perkusją, a wręcz powiedzieć, że jest autonomiczną jednostką. Tu naprawdę dużo się dzieje. Mam wrażenie, że jedynym „normalnym” instrumentem jest perkusja, bo scala tych niepokornych artystów i porządkuje gdzie początek, i gdzie koniec. 


Jedyny przystanek można zrobić sobie w utworze „No words needed” autorstwa Pelt’a. Doskonały amerykański jazz w klasycznym wydaniu. Pełen subtelnych plastrów pianina, grzecznych harmonii, odrobiny oddechu i balansu między resztą kompozycji. Wcale nie jest mi szkoda, że trwa niecałe dwie minuty, bo na tym albumie nie chodzi przecież o zadumę i pomyślunek, a o ładowanie energii poprzez fale dźwięków i rytmów. Zarówno „Tulsa” jak i „Iron man” to jazz rytmicznego środka w przyjemnym, acz rozrywkowym klimacie. W jednym i drugim, można by pomysleć, że są one pokrewne balladom, gdyby nie zaciekłość perkusji i zawadiacki walking na basie. „For the Kids” ma w sobie delikatne elementy funky, do których idealnie pasuje nord piano Gould’a. To najbardziej komercyjna pozycja, która uważam, że jako singiel może jeszcze mocniej podnieść pozycję tej formacji. Kończący płytę „Birdie’s bonce” skomponowane przez Pelt’a jeszcze bardziej utwierdza mnie w przekonaniu, że gdy tylko zespół wróci do Polski na koncerty (bo był już tu nie raz) to muszę się na nim pojawić, bo jeśli na płycie potrafię poczuć ich bounce, to na żywo będzie eksplozja. Jeśli nabieracie sił dzięki muzyce, ale szukacie w niej więcej ambicji niż przewidywalności, to „AscensionBlack Art Jazz Colletive jest również i dla Was.

Ocena płyty: