Minimalizm w muzyce często miksuje mi się z realizmem, gdyż ukazuje on bardziej autentyczne walory danego artysty. Przy udziale wielkich orkiestr albo bogatych produkcji niejeden album zyskuje dwie płaszczyzny. Pierwszą jest ogólne wrażenie przepełnione doznaniami ubarwiając utwory niczym dekoracje na choince. Drugie to detale, które uruchamiają ciekawość i chęć jeszcze większych doznań. A co, jeśli płyta nagrana jest jedynie z wokalem, fortepianem i kontrabasem? Tak po prostu, bez fajerwerków i pompatycznych rozwiązań. Czy ma w sobie zarazem mniej zalet? Uważam, że ani trochę nie odbiega od wielkich produkcji, aczkolwiek skierowana jest do odbiorców, którzy potrafią korzystać ze swojej wyobraźni. 

Lisa Bassenge to niemiecka wokalistka jazzowa, która od 2001 roku nagrała 7 solowych albumów, ale jeśli zliczyć jej wszystkie projekty, w których wzięła udział to naliczymy ich aż 18! To dopiero wynik. Rynek niemiecki jest potęgą jeśli chodzi o zapotrzebowanie na nowe płyty, ale co za tym idzie szybko tracą one swoje zainteresowanie, dlatego machina brnie nieustannym galopem. Tak czy inaczej nie zmienia to faktu, że najnowsza płyta Lisy, „Mothers” jest zdecydowanie wartościowa chociażby z samych składowych. Na co dzień stronię od coverów, bo śpiewanie cudzych piosenek nie do końca jest dla mnie twórczością artystyczną, a prezentowaniem swoich zdolności jako wykonawcy. Umiem jednak docenić wartość jaką niesie ze sobą twórcze interpretowanie cudzych dzieł.

Ta płyta jest dla Bassenge niezwykle ważna, bo podzieliła się ona z nami utworami-matkami, które poniekąd ją określają i dopełniają. Znajdziemy tu przearanżowane utwory takich „matek” jak Peggy Sue („Don’t come home adrinkin”), Lady Gaga („Joanne”), Suzanne Vega („Thin Man”),  Annie Lennox („Why”), Joni Mitchell („Woodstock). Jest też świeżynka, która dość kontrowersyjnie została ujęta w tym spisie zacnych nazwisk, czyli Billie Eillish („All the good girls go to hell”). Dla mnie trochę za wcześnie aby umieszczać ją w roli prekursorki, ale z kolei bardzo zaskakuje mnie wersja utworu „Dancing on my own” z disco repertuaru Robin. Chyba to nawet najlepsza pozycja na tej składance.


Jak widać zakres kompozycyjny sięga szeroko pojętego popu, a zaaranżowany jest w lekko jazzującym tonie. Jacob Karizon czaruje fortepianem (zwłaszcza w “Some other spring“), który stanowi solidny trzon, rzec można nawet filar, na którym to opiera się ten album. To dzięki niemu jest ciekawie i czarująco. Wokal Lisy jest mu poddany i stanowi uzupełnienie melodyczne.

Wokalistka nie siłuje się z dźwiękami, nie wzbija na granice możliwości technicznych, częściej opowiada prostotą aniżeli wędruje przez improwizacje i koloratury. Jest prosto, a to nie ryzykuje potknięciami, więc jest również i przyjemnie. Kontrabas w wykonaniu Andreasa Langa stanowi jedynie kokardę na tym muzycznym prezencie. Tak mało, a zarazem tak dużo. Bez niego przecież ten prezent mógłby być tylko pudełkiem. Solówek nie ma za wiele, ale czasami zdarzą się chwile, gdzie usłyszycie jak muzyk się zapomina i frunie gdzieś ponad zaplanowanymi taktami („Home again”), i dobrze. 


Jestem miłośnikiem minimalizmu w muzyce, bo buduje to we mnie przestrzenie, które wypełniam sobie wraz z podsuniętymi inspiracjami. Bardzo lubię właśnie tak nieskomplikowane aranżacje, które nie odrywają mnie aż nadto od rzeczywistości, ale pozwalają ją bardziej ubarwić. Album „Mother” wart jest posłuchania, choć wolałbym aby były tu jednak utwory autorskie. Miło jednak oderwać się od nowości w taki sposób jak tu, a zamykający longplay zapis koncertowy utworu „Song to a seagull” (z debiutanckiego albumu Joni Mitchell z 1969 roku) przekonuje mnie, że ten materiał z pewnością obroni się także i na żywo. Ja chętnie bym się na taki wybrał.

Ocena płyty: