Wytwórnia ACT jest dla mnie czymś w rodzaju monarchii. Ceniona, pełna swoich zwyczajów i wypracowanego szacunku. Uwielbiam ich pomysł na okładki albumów. Te skromne, acz jakże prestiżowe białe tło. Takie minimalistyczne, zachowane w konwencji, majestatyczne. Ich dobór wykonawców, z którymi pracują jest bardzo rzetelny i wyselekcjonowany. Victoria Tolstoy jest wśród nich od 2004 roku. Ta urodzona w Szwecji prawnuczka Lwa Tolstoya zapracowała, aby rodowe nazwisko zyskało dużą popularność w muzyce. Wszak sam słucham jej już od wielu lat i uważam, że z każdą kolejną płytą słucha się jej tak samo przyjemnie.
Wypracowała sobie co prawda jeden styl, którym płynie spokojnym nurtem i nie zbacza w żadną ze stron, ale ja to szanuję. Najtrudniej jest wybrać właściwe dla siebie aranżacje i utrzymać je na poziomie ciągłego zainteresowania. Repertuarowo spotykamy tu klasyczny jazz, poprawny blues, czasem lekki swing. I tyle w temacie. A jednak z każdą płytą jest to tak smaczne, że słucha się tego jednym tchem. Barwa Viktorii jest stworzona do nagrań studyjnych. Jasna, klarowna i niezobowiązująca.
Album „Stations” jest jak przysłowiowa mała czarna, albo najlepiej skrojona na miarę marynarka.
Pasuje do wszystkiego i absolutnie nie jest to zarzut, wręcz przeciwnie. Nie lada trudnością jest zrobić album uniwersalny, który może nie rozbłyśnie nowym kolorem, ale stanie się równie jasnym punktem co najlepsze pozycje konkurencji. Zresztą Viktoria chyba nie potrzebuje stawać w szranki z innymi. Jest marką znaną w całym jazzowym świecie, a ten album tylko przypieczętuje jej pozycję.
Współudział tego albumu solidnie dzierżą Joel Lyssarides (fortepian), Krister Jonsson (gitara), Mattias Svensson (kontrabas) oraz Rasmus Kihilberg (perkusja). Całość wyprodukował Nils Landgren. Ekipa ta dobrze znana jest z kilku wcześniejszych płyt Viktorii. Widać dopasowali się już na tyle dobrze, że zmiany nie wchodzą póki co w rachubę. Dobry to plan. Jest melodyjnie, romantycznie, stonowanie i przyjemnie. Wszystko płynie swoim tchem nie powodując turbulencji. Pierwsze 4 utwory są do siebie dość podobne, bazując na bezpiecznym jazzie środka. Niewymuszające harmonie i gładkie aranżacje. „Million miles” odrobinę kurzy wszystko klasycznym bluesem z charakterystycznym „weapem” na gitarze. Czuć energetyczne napięcie, modulacje podnoszą temperaturę i spokojnie rozwijają „Stations”.
Jakże zaskakujące i przyjemne dla mnie jest, że pojawia się tutaj cover Sinne Eeg. Jej przewspaniała kompozycja „Streets of Berlin” bardziej podoba mi się w oryginale, ale słyszeć ją w wykonaniu Pani Tolstoy to jak najwspanialszy prezent na urodziny. Materiał przesiąknięty jest skandynawskimi nazwiskami, dwa utwory należą do Idy Sand, a znajdziemy tu także Annę Alestedt, Nilsa Erikssona i Stinę Nordenstam jako współautorów. Urodzona na północy wokalistka ma przeogromne zaplecze i możliwości, aby śmiało opiewać w laury i piórka dumy. „Where the road ends” jest bowiem zdecydowanie tym diamentem wśród sztabek złota. Utwór ten napisany przez jej muzyków idealnie określa cały ten album. Tuż za nim płynie słoneczna, wręcz gorąca „Poinciana”. Delikatne latino przeciera się przez utarty tutaj klasyczny, lekki groove i nieskomplikowane produkcje.
Muzyka płynie i płynie, a człowiek tak słucha i słucha… i w ogóle nie chce się od tego odrywać. To taka błoga przyjemność, jak zajadanie marcepanu popijając gorzkim kakao. Można tak bez końca, z tą różnicą, że przy „Stations” nie załapiemy skutków ubocznych. Co jedyne, to złapać można dobry humor i oderwanie się od przyziemności. Kończące album „Here’s to life” to taki tajemny klucz, zamykający na chwilę czas. Fortepian i czysty wokal. Nic więcej nie trzeba. Ale jeśli zapętlicie sobie ten longplay, to „I should run” z powrotem pobudzi Was do działania. Śmiało dajcie się porwać.