W niedzielę 15 września w Filharmonii im. Mieczysława Karłowicza w Szczecinie wydarzyła się rzecz wyjątkowa. Niezwykła artystka, jaką niewątpliwie jest Laura Mvula dała koncert z tutejszą orkiestrą dyrygowaną przez jej przyjaciela Troya Millera. Całość rozpoczęła uwertura będąca kombinacją największych hitów Laury. Ogromne, wciskające w fotel instrumentalium rozpoczęło ten magnetyczny wieczór na pełnych obrotach.

Wyczekiwana wokalistka pojawiła się w nieco upiornej stylizacji inspirowanej suknią ślubną z odważnie odkrytymi plecami. Skupiona i zdecydowana rozpoczęła koncert ognistym “Overcome“. Wybrzmiały tego wieczoru utwory z obydwu płyt (“Sing to the moon” oraz “Dreaming room“), w aranżacjach bardzo podobnych do tych, które znamy z koncertowego albumu “Laura Mvula with Metropole Orkest”. Połowę koncertu artystka przesiedziała przed fortepianem dołączając do teamu muzyków wypełniającego całą scenę. Nie mogło zabraknąć wielkich “Sing to the moon” oraz “Father father”, po którym obiecała, że zacznie w końcu pisać wesołe piosenki. Zdradziła jednocześnie, że obecnie pracuje nad nowym materiałem, ale żadnych szczegółów o nowej płycie niestety nie dostaliśmy.

Troy Miller zagrał na perkusji (raz na małym zestawie, a za drugim razem, na bis, zmieniając genialnego Michała Dąbrówkę, który to zasilił swoją atomową energią szeregi orkiestry na ten czas) wykonując z Mvulą m.in. “I don’t know what the weather will be” w akustycznym duecie piano vs drums.

Publiczność niechętnie udzielała się w trakcie występu, ale poruszenie uzyskały “Show me love” oraz “Let me fall”. Koncert trwał przeszło godzinę i wiadomo było, że jeśli będzie trwał 3 godziny albo dwa dni to i tak będzie to mało, a utwór “Diamonds” mógłbym słuchać na okrągło w wydaniu na żywo.

Doskonała. Zjawiskowa. Magnetyczna.

Równie wielkie brawa należą się dla orkiestry filharmonii szczecińskiej, która tego dnia była najlepszą orkiestrą na świecie. Marzy mi się powtórka, a ponieważ był “standing ovation” to myślę, że jest taka szansa.