Jednym z głównych zespołów, który nieprzerwanie od lat prezentuje słodki funk jest The Brand New Heavies. Ich kariera jest zawiła, nieco dziwna, czasami nawet dramatyczna, ale trzeba powiedzieć, że jaka by nie była to ciągle jest. Głównym ich atutem są chwytliwe melodie, ale też i porządne nieszablonowe wokalistki. Siedah Garrett, N’dea Davenport, Nicole Russo, a nawet Sy Smith, która w 2003 roku przez chwilę była ich przekaźnikiem wokalnym. Właśnie wypuścili najnowszy album „Tbnh” i tutaj to dopiero roi się od niespodzianek.


Pierwszą z nich jest mniejsza ilośc filarów niosących na swych barkach tę przygodę. Zostało ich dwóch, Simon Bartholomew na gitarze i Andrew Levy na basie. Powrócili oni do Acid Jazz Records, aby nagrać album na 30-lecie istnienia zespołu. Jeśli nie ruszają Was jubileusze, które same w sobie są wabikiem na słuchaczy, to na pewno zrobią to zaproszeni na ten album goście. Zaczniemy od błyskawicy, bo utwór otwierający to kolaboracja z niesamowitą wokalistką, jaką niewątpliwie jest Beverley Knight. Wielka Brytania zawdzięcza jej równie dużą eksplozję funku co od The Brand New Heavies. Jest ona jedną z najbardziej charakterystycznych piosenkarek tego regionu, a ich wspólne „Beautiful” ma szansę stać się przebojem, bo przypomina wczesne dokonania obydwu funkowych gigantów. Na „Tbnh” w dwóch utworach zaśpiewała Siedah Garrett („Just Believe In You”, „It’s My Destiny”), z którą zespół nagrał swój złoty hit z 1997 roku, „You are the universe”. Ta songwriterka, wokalistka i producentka jest w doskonałej formie i szkoda, że nie słychać o niej dużo więcej.

Muzycznie płyta nie odbiega zbytnio od wcześniejszych w dyskografii.

Nieustanie chodzi tu o słoneczny rytm, ciepły groove i pozytywną energię przepływającą z piosenek na odbiorców. Dużo tu tamburynów, gitarowych riffów, sporo jest sekcji dętej i mięsistego basu, czyli tego co w tym gatunku muzycznym najlepsze. Co dziwne, brzmi to wszystko bardzo charakterystycznie, ale nie jest jednocześnie nudne i schematyczne. Słucha się tych utworów z należytym im luzem i oddaniem. Duża w tym zasługa N’dea Davenport, która jako najdłużej współpracująca z nimi wokalistka, także i tutaj daje niezłego kopa, chociażby w singlowym „Getaway”. Niewątpliwym hitem zostaniem jednak „Heat” z udziałem Honey Larochelle, która to dostała najciekawszą kompozycję do zaśpiewania. Modulacje, harmonie i ciekawe interpretacje wokalne to to, co lubię najbardziej. Porządna aranżacyjna robota. Drugim murowanym faworytem jest „Stupid love”, lekka radiowa pozycja wpadająca w ucho już po pierwszym refrenie.

Znaleźć można tu również męskie wokale. W klasycznym stylu pełnym gitarowych śladów odnalazł się Simon, czyli jeden z liderów. „The funk is back” na pełnej petardzie. Niespodzianek nie koniec!  „Together” to soulowa, chillowa ballada z ciekawym rozwiązaniem harmonicznym zaśpiewana przez wielką Angie Stone. Fajnie wyróżniająca się pozycja na tej set liście, gdzie nieinwazyjne dęciaki wzmacnia ostra gitara, a zamszowy głos Angie robi całą robotę. Usłyszeć tu można w trzech najbardziej popowych kawałkach (wśród nich wspomniane „Stupid love”) ostatnio współpracującą na koncertach z zespołem Angelę Ricci. Aczkolwiek ja i tak największe uznanie mam do N’dea, która udziela się w równie interesujących piosenkach. Pasuje ona tu idealnie, bo nie zaburza klimatu swoją intensywnością, a jednocześnie skupia na sobie uwagę ciepłą barwą wokalu. Jej jedyna solowa płyta z 1998 roku jest u mnie jedną z najważniejszych pozycji w płytotece. 

Ostatnia niespodzianka to udział absolutnej świeżynki z Acid Jazz, Laville. Zadebiutował on w tym roku albumem „The Wanderer” i trzeba przyznać, że jest to bardzo dobrze rokujący wokalista. „Dontcha Wanna” z jego udziałem ani trochę nie odbiega od całości zarówno produkcją jak i wykonaniem. Jest to jedna z tych słodkich ballad, co to kojarzą się z Marvinem Gaye i na pewno nie przejdzie ona bez echa. Wartościowa kompozycja dla romantyków z muzycznymi wymaganiami. 

W dzisiejszych czasach niełatwo jest utrzymać swoją pozycję na rynku muzycznym, bo codziennie wydaje się setki płyt, z których każdy artysta chce zostać zauważony i doceniony. Najmłodsza publiczność coraz rzadziej podchodzi do artysty z sentymentu i wierności, ma w końcu co rusz nowych artystów podsyłanych tuż pod nos. Fajnie, że są takie zespoły jak The Brand New Heavies, które nie muszą zabiegać o zainteresowanie nowym albumem. Wystarczy usłyszeć najnowszy singiel, aby oddać się ciekawości. Fajnie, że nie ścigają się z młodymi, aby zrobić więcej, głośniej i bardziej sensacyjnie. Fajnie, że są stabilnie ukierunkowani muzycznie i nadal inspirują, a nie porównują. Wydaje się, że 30 lat na scenie wymaga albumu na wypasie. Oto i on. 

Ocena płyty: