Mika Urbaniak jakoś ciągle nie może się przebić przez skorupę światowego popu, aby wejść do jego środka. Debiutancki album „Closer” z 2009 roku jak dotąd nadal jest najlepszym w jej dorobku. Dwa kolejne, będące owocem współpracy z Victorem Daviesem, choć całkiem niezłe, nie zdołały zawojować, ani wzbudzić spektakularnego zainteresowania („Once in a lifetime” z 2014 roku chyba nie trafił na swój moment, bo był naprawdę dobry).
Tak oto duo tych muzycznych eksperymentatorów postanowił dodać do kolejnego albumu więcej elektroniki, zmieniając nieco nurt swojej kariery. Wcześniej postrzegani z żywymi instrumentami i produkcjami bardziej retro, ocierającymi się lekko o jazz stworzyli „Art pop”. Już sama okładka oświadcza, że jest nowocześnie i kolorowo. Dwa pierwsze utwory, „Pop life” oraz „America” to energetyczne petardy. Co ciekawe, Mikę i Victora nie łączy już tylko sama koncepcja współpracy, ale i wokale. Podzielili się ładnie na połowę zwrotkami i wyśpiewali nam kilka coverów. Znajdujemy tu przeróbki Prince’a, Stereophonics, Niemena, Kings Of Leon, Gun’s n Roses… Na trzeciej pozycji zamiast Miki wokalnie udziela się Marysia Sadowska… hmmmm… Nie do końca rozumiem ten zabieg. Zwłaszcza, że mogłaby zaśpiewać po polsku… Fajnie natomiast, że materiał chociaż zdecydowanie bardziej elektroniczny jest lekki i przewiewny. Przemycone gitarowe riffy rozjaśniają mięsiste beaty i syntetyczne efekty. Szkoda, że im dalej w las piosenek, tym robi się mniej ciekawie. „Dakota” oraz „Don’t you want me” to trochę leniwe, odgrzane wersje, gdzie (mam wrażenie) nie było za dużo pomysłów i postanowiono pójść w minimalizm. Jednak radiowy pop chyba tego nie kupi.
Aranżacje są bardzo podobne, loopy zbyt spójne, czasem brzmi to tak, jakby piosenki były kopiami samych siebie. Wrzucono na płytę także i dwa polskie numery. No właśnie. Nie mam pojęcia kto je dobierał. Mamy tyle pięknych i unikatowych hitów, a wybrano „Ludzkie gadanie”, które jest już tak wytarte, zdarte i podziurawione przez coverantów, że ja go słuchać pomału nie umiem. To kolejne poprawne, festiwalowo-przeglądowe wykonanie. Drugi, „Sen o warszawie” to niemal jeden z największych evergreenów naszego muzycznego dziedzictwa. Sięgając po repertuar Niemena, trzeba zdać sobie sprawę, że albo zrobi się z tego coś wyjątkowego, albo popadnie się w niechlubny cień pierwowzoru. Tutaj skąpano się w cieniu, mimo anglojęzycznej niespodzianki. Z przykrością trzeba stwierdzić, że tak samo stało się z „Umbrellą” Rihanny. Ten numer ma w sobie ogień i temperament, a spłycenie i uśpienie takiego wulkanu to już mała przesada. Chilloutowa wersja jest jak chleb z cukrem. Niby zaspokaja ochotę na słodkie, ale to ostateczność kiedy nie mamy pod ręką czekolady.
Jest tu jeszcze jeden dość istotny cover.
„Use somebody” z repertuaru Kings of Leon. Jest on tak dobrą kompozycją, że cokolwiek się nie stanie, zawsze się obroni. Nie można jej zepsuć, więc i tutaj brzmi dobrze. Jednak ponownie wolę oryginał. Jak dla mnie największym atutem tego albumu są tylko dwa pierwsze utwory. Potem nie ma się już na czym skupić, bo w myślach przywoływane są wersje oryginalne wypierając te przeróbki. Niekwestionowanym autem jest za to kolaboracja wokalna. Mało w dzisiejszych czasach duetów, takich na cały album. Kiedyś to było dość powszechne: Natalie Cole i Peabo Bryson, Dionne Warwick i Issak Hayes, Roberta Flack i Peabo Bryson… ostatnimi czasy chyba tylko Matt Dusk i Margaret nagrali dość dobry duetowy album wart zauważenia.
Mika i Victor mają prawdziwie bogaty potencjał.
Ich głosy są charakterystyczne, zdolności mają nieprzeciętne dlatego trochę dziwi mnie, że wybrali pomysł coverów, a nie autorskiego materiału (jako duet oczywiście). „Art pop” brzmi w zasadzie świeżo i aktualnie, ale serwowanie dwunastu dań z tymi samymi przyprawami szybko się nudzi. Jest dużo pop, trochę mniej art (chociaż dołączono książeczkę ubraną w obrazy Victora Daviesa).