Andreya Triana info o nowej płycie wrzuciła już w grudniu zeszłego roku co ucieszyło mnie ogromnie. Jej poprzednie dwie płyty są niezwykle trafione i ważne w mojej płytotece. Jednocześnie nieco rozczarowało mnie, że wrzuca datę premiery w grudniu, na pół roku do przodu… Tyle czekania przede mną. Cztery single miały trochę załagodzić to wyczekiwanie, ale siały tylko niedosyt. No ale jest.

„Life in color” pojawił się 24 maja na streamingu, jak i do kupienia w dobrych sklepach muzycznych (o ile jeszcze takowe są). Od pierwszego spotkanie z piosenką „Woman” jestem w niej szczerze zakochany. Energia, przesłanie, głębia i ten charakterystyczny głos, to jej głosisko. Słychać tu mocne wpływy afro, jest akustycznie i przyjemnie, a teksty są przemyślane i fajnie przejmujące.


I give you my heart” zahacza o delikatne country, to bardziej bluesowe niż rock’n’rollowe. „Broke” doczekało się teledysku i bardzo dobrze. Jest to opowieść o miłości, która może nam dać dużo więcej niż przyziemne pieniądze. Myślę, że to wartości, które warte są przypomnienia. Aranżacja z dęciakami może i podobna do innych, brzmi jak retro-pop z domieszką soulu, ale pobudza i rozgrzewa.

Ważnych piosenek ciąg dalszy bo oto nadchodzi „Freedom”. Czy ma szansę stać się songiem na miarę wielkich kompozycji U2, Georga Michaela, Arethy Franklin… hmmmm… myślę, że gdyby muzyka pop była bardziej doceniania za walory przekazu, a nie tylko za kolorowe obrazki to byłyby duże szanse. Boję się jednak, że to płyta jednego sezonu, do której nikt za 5 lat wracać już nie będzie. Nawet pomimo wielkiego „How deep my love goes”, który przenika do krwiobiegu i płynie gęstym strumieniem wraz z głosem Triany. Bluesowy groove robi największą robotę, delikatny hi-hat miedzy klarownym pianem i cwaną gitarą malują nam niezły krajobraz emocji. Zdecydowanie najlepszy kawałek na płycie.

Mam wrażenie, że Andreya otworzyła się bardziej wokalnie. Nie straszne jej patetyczne, szeptane wokalizy i mocne groźne dźwięki. Wielkie ukłony w stronę klasycznych, melodyjnych, akustycznych aranżacji. „Do that for you”, „Dance the pain away” jak I „Beautiful people” to zdecydowane radiowe faworyty. Zwłaszcza ten ostatni, znów inspirowany przez afro, co pewniakiem wydobyło z niego całe piękno.

Klimat na „Color of life” jest zbilansowany.

Leniwy groovie, przebija się przez naładowane ogniem utwory, a ballady takie jak kończące tę podróż „I’m already home” oraz „It’s gonna be alright” zaspokoją wybrednych poszukiwaczy nostalgicznych zakamarków. Osobiście ten album mnie pokolorował i dostarczył tego czego oczekiwałem. To trzeci jej album, a z każdym kolejnym jest przecież coraz trudniej. Niełatwo bowiem utrzymać zachwyt wiernego słuchacza, a jednocześnie zyskać kilku nowych. Kiedy zadebiutowało się tak doskonałym albumem jak „Lost where I belong”, oraz wzmocniło się swoją pozycję kolejnym bardzo dobrym „Giants”, to trzeci powinien sobie poradzić.

Wyczekany po 4 latach przerwy, chociaż ma kilka perełek takich jak „Woman”, „How deep my love goes” oraz „Freedom”, to jako całość jest niestety mało zauważalny. Fajny do słuchania w drodze do pracy, do spędzania czasu wolnego na rzeczach nieabsorbujących.

Dla mnie nie jest to wielki materiał do wyłączenia rzeczywistości i zanurzenia się w kolory tej płyty. Andreya Triana to zdecydowanie bardziej wokalistka, a nie mentorka słów, jak chociażby Jill Scott. Na tu i teraz album jest aktualny, dość ciekawy i klarowny. Mnie to wystarcza. Czy ma szansę zostać takim na długo po zakończeniu promocji? Uciszyłbym się, gdyby tak się stało. W końcu Andreya Triana to nie pierwsza-lepsza gwiazdeczka jednego sezonu.

Ocena płyty: