No i kto by pomyślał, że Jeremy Pelt nagra płytę nastrojową? Ostatnio przecież rozbijał się po bandach z urokiem łobuza na paryskim koncercie. (nasza recenzja – TUTAJ).

Dziś ponownie wraca do stolicy Francji, ale tym razem nie szlaja się po miejskich zaułkach, ale odwiedza Muzeum Rodina, gdzie poważnieje, niesłychanie się zamyśla i doznaje nie lada iluminacji.

Możemy wyobrazić sobie, że przechadza się po kolejnych muzealnych salkach i korytarzach, drapie się w głowę, w której z wolna kiełkuje pytanie – a co gdyby przełożyć koncepcje Auguste Rodina na język zespołu jazzowego?

Od czasów Franka Zappy wiemy, że z pisaniem o muzyce, jest tak samo jak z tańczeniem o architekturze, dzięki Jeremy’emu Peltowi możemy się dowiedzieć także, jak to jest z graniem na trąbce o rzeźbie.  

Kiedy oglądamy dzieła Rodina, widzimy jak bardzo ulotna jest to architektura. Jak grają w niej światła, cienie, impresje, jak rzeźba wydaje się zmieniać, w zależności od tego, pod jakim kątem jest oglądana.

Na „The Artist” kluczowe więc będzie brzmienie.

Jest z jednej strony kunsztowne i bogate. Dźwięki wręcz mienią się od barw generowanych przez dwa instrumenty klawiszowe (Victor Gould – fortepian, Frank Lo Crasto – Fender Rhodes), wibrafon i marimbę (Chien Chien Lu), perkusjonalia (Ismei Wignall), i „podstawową” sekcję rytmiczną (Vicente Archer – gitara basowa, Allan Mednard – perkusja).

Z drugiej strony, mamy tu całe pokłady przestrzeni i oddechu. Zespół nie boi się ciszy, brzmi rześko i spontanicznie. Największym atutem „The Artist” jest więc balans między tymi dwoma charakterystykami dźwięku. Między obfitością a przestrzenią.  

Tych balansów jest tu zresztą więcej. Przykładowo, dźwięki fortepianu, lekkie i witalne, w pierwszej części suity („L’Appel aux armes”) na myśl przywodzą twórczość Steve’a Reicha. Za chwilę jednak („I Sol Tace”) da się słyszeć echa jakże odmiennej stylistyki. Jest kwaśno, psychodelicznie, intensywne prawie jak na „Bitches Brew”. To jeden z niewielu fragmentów, w których zespół całkowicie zatraca się w improwizacji.

Jeremy Pelt z kolei posiada naturalną zdolność do prowadzenia wciągających narracji. Gra śmiało i rześko, swobodnie i lekko. Przyjemnie się go słucha, bo nie przytrafiają mu się zbędne nuty, a swoje ścieżki przemierza zawsze pewnie i bez strachu. Mimo, że „The Artist” różni się od wielu jego poprzednich nagrań, to zachowuje podstawy swojego stylu. 


Gdy w redakcji JazzSoul odpalamy „The Artist”, to zamyślamy się jednocześnie nad ulotnością i wiecznością sztuki. Najnowszy album trębacza wyraża zachwyt nad mocą, jaka zaklęta jest w ponadczasowych dziełach. Rzeźby Rodina uderzają odbiorcę jak piorun, zostawiając natychmiastowy ślad, który Jeremy Pelt przekazuje dalej, być może inspirując kolejne osoby do namysłu i tworzenia następnych utworów. 

„The Artist” to album wyważony i przemyślany.

Gdyby tu jeszcze podkręcić temperaturę, dołożyć pierwiastek czegoś niebezpiecznego, mielibyśmy płytę wybitną, faworyta różnego rodzaju corocznych rankingów i zestawień.

Ocena płyty: