Kolejna, już piąta, płyta giganta muzyki popowej z rozmachem weszła na rynek. Została wyprodukowana przy zaangażowaniu najlepszych mistrzów konsolety specjalizującej się w komercyjnej stylistyce. Już sama lista muzyków zaangażowanych w przygotowanie „Man of the Woods” świadczy, z jaką pieczołowitością potraktowano powrót Justina Timberlake’a na fonograficzny rynek.

justin timberlake Man of the Woods cover

Od wydania poprzedniego albumu „Księcia Popu” minęło prawie 5 lat. W tym czasie w muzycznym świecie wiele się wydarzyło. Skończyła się moda na muzykę taneczną, płyty wielkich gwiazd ostatnich dwóch dziesięcioleci osiągają znacznie niższe nakłady. Muzyką niemal środka stały się produkcje jeszcze kilka lat temu istniejące na marginesie głównego nurtu – wszystkie z przedrostkiem „indie”.

Zmiany na muzycznym rynku dotknęły także Justina Timberlake’a – od superrekordowego „Justified”, sprzedanego w ilości 10 milionów egzemplarzy, każda kolejna płyta rozchodziła się w coraz mniejszym nakładzie, by dojść do nieco ponad miliona „The 20/20 Experience – 2 of 2”. Justin musiał wyciągnąć z tego jakieś wnioski.

Man of the Woods” – mimo wielu doniesień prasowych i szeptanej reklamy – nie jest płytą wielką. To Justin Timberlake jakiego znamy od dawna, choć momentami w nowym opakowaniu, mającym bardziej przystawać do współczesności. Nie jest to nawet popowo-radiowa płyta, choć kilka utworów ma spory potencjał. Co jednak najważniejsze – nie jest to szczególnie innowacyjny album. Osłuchani producenci, w głównej mierze Timbaland i nie wpłynęli drastycznie na nową jakość nagrań. Tu nie ma jakichś szalonych eksperymentów, nie ma rzucenia się na głęboką wodę nowych mód i trendów.

Nowe brzmienia kończą się na pierwszych czterech, bardziej funkowych utworach – wśród których „Sauce” zaczyna się niczym dobry, poczciwy James Brown. Potem czar nowości pryska – okazuje się, że oto znaleźliśmy się w świecie bardzo zachowawczej muzyki Timberlake’a, o jaką byśmy go nie podejrzewali. Jednych to ucieszy, inni – oczekujący na coś naprawdę nowego – zmartwią się. Justin jakby zatrzymał się w pół drogi.

W większości utworów Timberlake’owi brakuje tożsamości. Momentami aż do przesady. „Montana”, „Breeze Off The Pond” to jakby dalszy ciąg sesji nagraniowej Pharrella Williamsa, „Flannel” momentami pachnie obiecanym country (zresztą w kontekście całej płyty to nagranie jest bardziej żartem niż zapowiedzią nowego kierunku, no chyba, że Timberlake przymierza się do nagrywania kołysanek), w tytułowym „Man of the Woods” pobrzmiewają echa reggae, zaś „Higher Higher” nasączony został południowym klimatem.

Była chwila, kiedy na amerykańskim rynku muzycznym Justin Timberlake wydawał się mężem opatrznościowym. Niewiele wskazuje na to, że ta chwila się powtórzy. I to wcale nie dlatego, że Timberlake’owi czegoś brakuje – ma głos, ma feeling, ma czar. Ale jego najnowszy repertuar trafia w próżnię. Ładne, przeznaczone dla tzw. dojrzałych słuchaczy, ballady – jak singlowa „Say Something” – wychodzą z tej próby obronną ręką. Jednak utwory zatrzymały się w stylistyce poprzedniej dekady i często brzmią pretensjonalnie albo wręcz anachronicznie (nikt w 2018 roku nie podchwyci szlagwortu „Morning Light”…).

www.youtube.com/watch?v=8MPbR6Cbwi4

Nie ma na tej płycie przeboju, do czego przyzwyczaił nas Timberlake. Wszystko nad wyraz poprawne i w ramach gatunku nowoczesne, lecz brakuje w tym twórczego szaleństwa. Jego piosenki są jak garnitury szyte fabrycznie. Wszystko według tradycyjnego szablonu, co w efekcie ogranicza, wręcz nudzi.

Justin śpiewa jak zawsze śpiewał, choć nie są to najlepsze teksty w karierze wokalisty, zaś łatwo rozpoznawalna, charakterystyczna produkcja, nie daje poszczególnym utworom tak potrzebnej im świeżości. Na „Man of the Woods” mamy starą, znaną już z poprzednich płyt artysty treść, momentami przyobleczoną w nowe opakowanie. Odnoszę wrażenie, jakby album był kompromisem między nowatorsko nastawioną sekcją rytmiczną Timbalanda, a bardzo tradycjonalistycznym podejściem The Neptunes. Momentami słychać przebłyski naprawdę Wielkiej Muzyki (szczególnie w futurystycznym „Filthy”), ale jak na wykonawcę klasy Timberlake’a to trochę za mało. Mam wątpliwości, czy ten album w całości przetrwa próbę czasu.

Ocena płyty: