Oczywistym jest fakt, że gdy ktoś w rodzinie wyrobi biznesowe nazwisko to ciężko później się od tego odciąć. No chyba, że determinacją, ciężką pracą i ogromną pokorą. Długo nie szukać. Siostra Beyoncé, genialna Solange pomimo ciągłego porównywania jest artystką niezależną. Co więcej, słysząc jej utwory to absolutnie nie mam przed oczami Beyoncé, Równie dobrym przykładem jest Janet Jackson żyjąca ciągle z brzemieniem siostry Michaela doskonale sobie z tym poradziła. Zawsze szła swoją muzyczną drogą, a sławę brata wykorzystała po prostu jako marketing. Jej się udało.

Są jednak historie nie do końca satysfakcjonujące.

Pamiętacie The Braxtons? Trzy zgrabne siostry tworzące soulowy girlsband w latach ’90. Rozgłosu trochę było, ale na jednej płycie się skończyło. Toni Braxton, której przedstawiać nie trzeba poradziła sobie bez sióstr wspaniale. Wykorzystała moment sławy i poszła za ciosem stając się do dziś wielką Divą soulu i r’n’b. Cóż działo się z siostrami… otóż nie za wiele. Ostatnio jedna z nich powróciła. Tamar Braxton, bo o niej mowa nagrała swój czwarty solowy album. Kariera kręci się jak szalona od kiedy w 2013 roku wydała po kilkunastu latach przerwy album “Love and War”. Ale… no właśnie. Nie do końca jest tutaj zasługa samego talentu jak w przypadku Toni. W 2011 roku rodzina Braxtonów wzięła udział w reality show, które Amerykanie uwielbiają. Niektórym najwięcej rozrywki dostarcza przecież życie życiem innych. Program telewizyjny okazał się ogromnym sukcesem, a nazwisko Braxton było na szklanym świeczniku. Tamar wykorzystała szansę, nagrała album i publiczność to kupiła. Kontynuacją tego jest najnowsza płyta “Bluebird of happiness”.

Fakt, że Tamar jest celebrytką lubiącą obnosić się swoją prywatnością jest bardzo istotny w jej muzyce. Mam wrażenie,że wszystko jest przerysowane, napompowane i totalnie plastikowe. Muzycznie nie ma fantazji, same proste produkcje wzorowane na wcześniejszych “czarnych” hitach. Syntetyczne, bezbarwne i zwyczajnie przewidywalne. Przyznam, że trudne było dla mnie przesłuchanie całego albumu. Muzyka jednak może jeszcze i ujdzie. Wokalnie materiał jest już dla mnie niejadalny. Wszędzie karkołomne ozdobniki, nadmiar dźwięków i nienaturalna barwa obrobiona przez producentów.

www.youtube.com/watch?v=KMFA6G6nHPI

Od pierwszego do ostatniego utworu mam wrażenie, że wokalistka chce na siłę pokazać, że umie więcej, bardziej i mocniej. Ciekawy jestem jak poradzi sobie z tym materiałem na żywo, bo słysząc taką ilość posklejanych ze sobą wokaliz obawiam się koncertowych wykonań (no chyba, że pomogą sample wokalne, ale to już małe oszustwo). Paradoksalnie wierzę, że będzie to topowy album. Są odbiorcy, którzy lubią przesyt. Robiący cokolwiek czy w pracy, czy to w domu, nie skupiający się na muzyce, która leci w tle. Trudno uchwycić więź z takim słuchaczem. Kiedy uda się jednak zrobić piosenkę z przesadą, prosta melodią i wypromuje się ją w sposób doskonały to można wyrywkowo zaskoczyć publikę. Dla mnie ten album jak i jego wykonawczyni są marketingowym produktem. Leżącą na półce pięknie oprawioną płytą dla niewymagających, nieskupiających się na szczegółach klientach. Wszystko podane na tacy i podświetlone wielkim, neonowym napisem „ładna muzyka”. Może i ładne, ale sztuczne i oklejone folią.

Ocena płyty: