Po udanej pracy z sekstetem Marek Napiórkowski stworzył nowy materiał z myślą o składzie międzynarodowym. Na płycie “WAW-NYC” pojawiają się m.in. pianista Manuel Valera oraz saksofonista Chris Potter. O niuansach najnowszego dzieła, różnicach między Warszawą i Nowym Jorkiem oraz pewnym surrealistycznym obrazie nasz znakomity gitarzysta opowiedział mi w długiej rozmowie.

Co było punktem wyjścia dla kompozycji, które znalazły się na „WAW-NYC”?

Z tą płytą było podobnie jak z poprzednimi. Nigdy nie wiem, co natchnie mnie do napisania utworu. Czasami to może być jeden akord, który zabrzmi w jakiś inspirujący sposób. Oczywiście nie musi być tak, że po tym jednym akordzie w 15 minut tworzę całą kompozycję. Owszem, są takie przypadki, natomiast zwykle utwór dojrzewa, wraca się do niego po jakimś czasie, zapisuje się po drodze jakieś szkice. To może być tylko akord, czy linia basu, albo pomysł na rytm, groove, z którego może coś powstać. Za każdym razem jest to coś innego. Natomiast kompozycje, które znalazły się na „WAW-NYC” powstały częściowo z myślą o składzie, który je nagrał. Najstarsze utwory z tej płyty mają dwa lata. Główna intensywność działań w związku z albumem miała miejsce rok przed jej nagraniem. To, co jest istotne, to fakt, że ona powstała w nietypowy sposób, bowiem pierwszy raz usłyszałem, jak te utwory brzmią w tym składzie na próbie poprzedzającej koncert. Chłopaki przylecieli ze Stanów, a dzień później graliśmy w Filharmonii w Olsztynie. To są ludzie bardzo sprawnie czytający nuty. Wysłałem im wcześniej partytury, ale w składzie: gitara, bęben, bas i fortepian, usłyszałem je dopiero na próbie. Pojechaliśmy w trasę i te kompozycje zaczęły się z każdym kolejnym koncertem zmieniać w formalnych ujęciach: tu coś skróciliśmy, tam rozbudowaliśmy. Całość ewoluowała. Ciekawe jest to, że nie grałem tych utworów wcześniej z innymi muzykami. I kiedy zagraliśmy ośmiokoncertową trasę, to nauczyliśmy się grać te kompozycje. Dzięki temu sprawdziliśmy różne warianty i wiedzieliśmy, co w danym utworze sprawdza się lepiej. W świecie rocka wygląda to inaczej. Ja bardzo wierzę w pracę zespołową i zwracam na to ogromną uwagę. Na tej płycie też się ona objawia, tylko w trochę inny sposób – my po prostu na krótko stajemy się zespołem i staramy się, by tę wspólną energię wykrzesać.

Pytam o te punkty wyjścia, ponieważ nie słyszę tu muzycznego powinowactwa między Warszawą, a Nowym Jorkiem, charakteryzującego się typowym sznytem tych miast.

To są subtelne sprawy. Pierwszy powód, dla którego płyta jest tak zatytułowana, to fakt, że połowa towarzystwa jest z Nowego Jorku czyli z miasta, gdzie zjeżdżają się najlepsi muzycy świata i w ogóle artyści. W Wielkim Jabłku znajdziesz wszelkie możliwe gatunki. Nie ma czegoś takiego jak jazz nowojorski, jeśli chodzi o styl, natomiast istnieje coś takiego jak nowojorski sposób grania, który przejawia się tym, że muzycy nowojorscy grają ze specyficzną intensywnością. Może wynika to z tempa życia, może z ich otwartości i różnorodności otaczających ich artystycznych podniet. Jeżeli grywasz na scenie renomowanego klubu w Nowym Jorku, to wiadomo, że jesteś bardzo dobry. Nie musisz być wirtuozem i grać kaskady dźwięków – czasem wystarczy kilka nut, ale zagranych z dużą żarliwością i przekazem. Z drugiej strony, szukając analogii miedzy tymi miastami– uważam, że Warszawa bardzo się rozwija. Pomieszkiwałem we Wrocławiu, w Jeleniej Górze i w Berlinie, poza tym grywam niemal w całej Polsce, co pozwala mi dostrzec jak Warszawa wzrasta w wielu aspektach. Pamiętam, jak przeniosłem się ponad 20 lat temu do stolicy i nie czułem się tu dobrze, bo miasto jawiło mi się jako mieszanka rodzącego się korporacyjnego świata z buractwem z poprzedniej epoki. Teraz Warszawa bardzo się zmienia i rozkwita. Pytasz o muzyczne powinowactwo między nowojorczykami i warszawiakami – wspólny zbiór to fascynacje idiomem i historią jazzu. Jednakże, mimo podobnego backgroundu my Słowianie mamy inną wrażliwość. Wzruszamy się  przy utworach Fryderyka Chopina, mamy w sobie szczególny rodzaj melancholii, który nas wyróżnia.

„The Way” dostałeś od Chrisa Pottera. Jego solo początkowo wydawało mi się skromne, a potem dopiero dołożył solidną partię. Jak to wyglądało? On dał Ci gotowy pomysł, byś z nim coś zrobił?

Ten utwór skomponowałem i nagrałem z chłopakami tu, w Warszawie. Nagraliśmy dwie wersje. W jednej Manuel Valera zagrał na fortepianie swoje solo, a w drugiej gra tylko podkład, bo przyszedł mi do głowy pomysł, żeby w tym miejscu pojawił się instrument dęty. Myślałem o trąbce lub saksofonie. Zwróciłem się więc do Chrisa Pottera, ponieważ bardzo go cenię. Stanęło na tym, że w pierwszej części utworu zagrał na klarnecie basowym partie, które były wcześniej napisane przeze mnie, natomiast w drugiej części zagrał wspaniałe solo, które jest najważniejszym fragmentem, jeśli chodzi o jego udział. Bardzo się cieszę, że zgodził się zagrać z nami.

Z kolei teledysk do „The Way” to dość ciekawa opowieść. Pięknie poruszające się panie i Ty z tym białym koniem. Nie jednak jesteś rycerzem .

Ja w tym teledysku gram ogony (śmiech) i pojawiam się epizodycznie. Taki był też zamysł. Teledysk jest impresją. Muzyka instrumentalna jest abstrakcją i nie niesie żadnych określonych treści. Olga Czyżykiewicz, reżyserka tego teledysku wpadła na pomysł stworzenia impresji tanecznej, która byłaby równie abstrakcyjna jak muzyka. Przystałem na to, gdyż nie chciałem, by do otwartej abstrakcyjnej formuły, do której słuchacz może dopisać sobie dowolną historię, tworzyć konkretną fabułę, która przełożyłaby się na jakieś sensy. Nie chciałbym, żeby ten utwór budził sprecyzowane skojarzenia, stąd jest to luźna impresja taneczna. Osią teledysku jest tancerka Ilona Bekier, która wyrusza w podróż. Na swojej drodze spotyka różne osoby. Można dopowiedzieć sobie, że np. Danuta Stenka wchodzi w rolę jej mamy, a któryś z Panów w rolę kogoś jej bliskiego w sensie romantycznym. Każdy może odczytać to po swojemu. Aktorzy wchodzili w interakcje z tancerką wedle pewnych założeń, ale też z dużą dozą improwizacji. Wyszedł z tego ładny obraz do muzyki. Nie ukrywam, że bez pomocy przyjaciela ze świata filmu, który wysłał smsy do swoich kumpli z prośbą o wsparcie takiej właśnie inicjatywy, nic by z tego nie wyszło. A że udział w klipie wydał się  tym znakomitym aktorom szlachetnym działaniem, stąd sensacyjna obsada z Danutą Stenką, Izą Kuną, Hanną Konarowską, Piotrem Adamczykiem, Grzegorzem Małeckim i Krzysztofem Stelmaszykiem.

Wracając do muzyki – od Roberta Kubiszyna dostałeś „Quantum Walk”, w którym młócisz takie solo, że wióry lecą.

Tak, to bardzo fajny numer. Tym bardziej się cieszę, że Robert mi go dał. To był jeden z tych utworów, do którego panowie musieli się solidnie przygotować, bo jest bardzo skomplikowany rytmicznie i harmonicznie (śmiech).

Płytę zarejestrowaliście w dwa dni pod okiem Leszka Kamińskiego. Dużo było podejść do tych utworów?

Nawet nie dwa dni, tylko praktycznie jeden. Przyjechaliśmy z koncertu w Rybniku wprost do studia, rozłożyliśmy graty i zarejestrowaliśmy tylko utwór „Cloud Illusions”. Następnego dnia nagraliśmy wszystkie pozostałe, natomiast take’ów było minimum dwa, a maksymalnie cztery. To jest nagranie na setkę, więc chcieliśmy po prostu w kolejnych podejściach coś dopracować.

Jak będą wyglądały koncerty?

Właśnie skończyliśmy pierwszą część trasy. Niestety bez Chrisa Pottera, który jest tak zajęty, że nie ma szans, żeby z nami pojechał. Liczę jednak, że pewnego dnia zagramy razem. Zagraliśmy w NOSPRZE, w „Blue Note” w Poznaniu, w „Winnicy Turnau” pod Szczecinem, w Filharmonii w Jeleniej Górze i dzień później w Teatrze Roma w Warszawie. Natomiast w lutym odbędzie się druga część trasy. Gramy utwory z płyty, więc tematy brzmią podobnie jak na nagraniu, natomiast w solówkach wszystko się może zdarzyć. Nie da się tego przewidzieć. Ludzie, z którymi mam wielką przyjemność grać, są otwarci na hecę i improwizację, ale z zachowaniem smaku. Naszym założeniem nie jest wyważenie drzwi w sposób awangardowy i nagle granie tych utworów kompletnie inaczej, ale szukanie wspólnej energii i wchodzenie we wzajemne interakcje. Na pewno nie będzie nudno :)