Neosoul jest w szczytowej formie jeśli chodzi o artystów, którzy podsycają jego ogień. Właśnie wlano w to ognisko kanister pełen benzyny, powodując niezłe zamieszanie. Denai Moore wydała „We used to bloom”. Drugi album zawsze jest trudniejszy bo: albo jest kontynuacją pierwszego, albo wypełniany utworami które się na niego nie zmieściły, albo… No właśnie. Tutaj mamy tę trzecią opcję.
Ma 23 lata, urodziła się na Jamajce, w wieku 10 lat przeniosła się z rodzicami pod Londyn, gdzie zaczynała karierę od grania w małych lokalnych klubach. Większą popularność przyniósł jej udział na albumie SBTRKT „Wonder where we land”. Debiutancki solowy „Elsewhere” z 2015 roku trzasnął drzwiami soulowego towarzystwa muzycznego tak, że nie było chyba osoby, która nie zwróciła by na niego uwagi. Cudowne i wspaniałe… aż momentu kiedy nadeszła ciekawość co będzie dalej. Presja i oczekiwania nie są jednak w stanie przyćmić osobowości Denai.
Sama zresztą stwierdziła, że:
„Łatwiej byłoby mi nagrać prostą płytę, ale nie ma sensu robić czegoś, co nie pozwala ci się rozwijać”
Tak oto przy udziale genialnego producenta jakim niewątpliwie jest Steph Marziano (odpowiedzialny za sukcesy m.in. Seala, Sama Smitha, Prodigy) powstała jedna z najważniejszych neosoulowych płyt 2017 roku. Dodać jeszcze trzeba że Steph oprócz produkcji zajął się także programowaniem, nagrywaniem i mixowaniem albumu. Miał nosa do genialnego talentu jakim jest Moore. Artystka sama napisała większość materiału. Zadziwiający jest mały dysonans pomiędzy wpadającą do głowy melodią, którą nietrudno odtworzyć po pierwszym przesłuchaniu, a tekstami, które często filozoficzne nie do końca są jasne w przekazie. Ale to dobrze. Nie jest to płyta do puszczania w supermarketach, albo głośnych stacjach radiowych co puszczają człowiekowi kilka prostych nut zamkniętych w małych słoiczkach. Ta płyta jest jak wyjście do teatru. Trzeba wygodnie usiąść, oderwać się od rzeczywistości i otworzyć swoje zmysły na więcej.
www.youtube.com/watch?v=A1nA1lFvE6o
Pięknie zaaranżowana szata muzyczna opiewająca w elektronikę, smyki, przesterowane gitary i delikatne instrumenty dęte działa czasem jak mantra. Zwłaszcza w „Bring you shame”, które zawieszone jest gdzieś pomiędzy subtelną, a progresywną balladą. Działa to na mnie bardzo. Tak naprawdę każdy utwór działa bardzo dobrze. „Poor person” na przykład jest jak monolog-rozmyślanie o tym, kim i jakim być, oraz czy można pokonać w sobie cień niepewności. Trudno niekiedy przebić się przez słowa Denai. Ubiera piosenki w ciężkie metafory jakby nie do końca chciała pozwolić, aby dotrzeć do kwintesencji swoich myśli.
„maybe it starts where it ended/maybe cheres more to come/they say be careful with your heart/all the way”
To fragment z „All the way”, gdzie dialog prowadzi z równym sobie Kwabsem. Ten kończący cały materiał utwór wprowadza stan totalnego niedosytu. Utwory nie są długie. Cały album trwa trochę więcej niż 30 minut co zachęca do ponownego odtwarzania. I znów, i znów, i znów. A co najlepsze ta płyta w ogóle się nie nudzi. Nagrana bardzo nowocześnie jest jednocześnie surowa i powściągliwa w eksperymenty elektroniczne. Intrygują mnie dysonujące efekty w „Desolately devoted”, które z początku nie byłem pewny czy bardziej mi przeszkadzają, czy mnie fascynują. Po którymś przesłuchaniu nie było już miejsca na zastanawianie się. Album nie jest czarno-biały, typowy. Słucham go od kilku tygodni i nadal nie jestem w stanie sprecyzować jaki on jest dokładnie. Wciąga mnie ekstremalnie i denerwuje kiedy kończy. Nie ułożę go na regale obok innych płyt. Będzie leżał obok odtwarzacza gotowy do ponownego użycia. Lubię chodzić do tego teatru i otwierać swoje zmysły. Jesteście odważni? Deani Moore ma Wam coś do przekazania. We used to bloom!!!