Po pięcioletnim wydawniczym urlopie, w końcu wróciła jedna z największych soulowych wokalistek Wielkiej Brytanii – Beverley Knight. Ale jeśli myśli ktoś, że przerwa spowodowana była chwilowym wypaleniem się to grubo się myli. Po trasie koncertowej poprzedniej płyty „Soul UK” w 2011 roku artystka zaczęła intensywny etap musicalowy. Po głównej roli w „Bodyguard” (zmieniając niezastąpioną Heather Headley) oraz rolach w „Memphis” oraz „Cats” artystka powróciła do tego pierwszego. Tak oto obecnie promocja najnowszej płyty „Soulsville” zbiegła się z ponownym półrocznym, wyjątkowym wystawieniem musicalu.

original

Śledząc jej karierę (a trwa od ponad 20 lat, debiutancka płyta wyszła w 1995 roku) dochodzę do wniosku, że znalazła ona swój punkt zaczepienia i dobrze się go trzyma. Nie jest to muzyka, która zachwyca innowacyjnością i nowoczesnością, a właśnie tym, że jest tak oldschoolowa i prawdziwa. Akustyczna, melodyjna, radiowa, przystępna soulowo-bluesowa nuta.

www.youtu.be/IocwCAUqd1I

Od czasu wydania „Music city soul” (2007), z przerwą na popowy „100%” , Pani Knight trzyma się swojego stylu i dobrze w nim wygląda. Płytę otwiera singlowy, energiczny, brzmiący jak dorobek Janis JoplinMiddle of love”. A energii na całym albumie jest sporo, bo ostry i pełen charyzmy głos wokalistki jest wręcz świdrujący (ale nie męczący, co jest prawdziwie istotne). Duet z Jamiem Cullum w „Private number” jest bardzo smacznie utrzymany w konwencji płyty, a cover „I can’t stand the rain” śmiało można nazwać bardzo udaną interpretacją trudnego pierwowzoru Tiny Turner.

www.youtu.be/OYFmJyMflCk

Osobiście najbardziej przekonują mnie ballady „All things must change”, „Sitting ont the edge” oraz „Still here”. Właśnie tam emocje zawarte w słowach są ubrane w intonację, która subtelnie, co nie jest proste, bo bardzo łatwo można popaść w przerysowanie odzwierciedla przekaz utworów. Mam wrażenie, że to naturalna skłonność wokalnej szczerości.

www.youtu.be/sMfiW57livI

Duetów na płycie jest więcej. W „Hound dog” na pianinie wspomógł kompozycję Jools Holland, udowadniając, że stary dobry blues nie jest smutny, a zamykający album „Hold on I’m comming” z genialnym, nagradzanym nagrodą Grammy Samem Moore powoduje, że nie da się nie puścić płyty jeszcze raz. I jeszcze raz. I jeszcze raz… Energetyczna płyta, która jest w stanie pobudzić i ocucić, gdy drapie nuda.

Ocena płyty: