Panna Mvula nawywijała i zawojowała swoją debiutancką płytą „Sing to the moon” w 2013 roku, a potem jej reedycją nagraną z orkiestrą symfoniczną. Gratulacjom płynącym zewsząd muzycznego świata nie było końca. Całkiem fajnie, ale i dość niebezpieczne. Debiutując w takim stylu powszechnym staje się pytanie: co dalej? Bo naprawdę niebywałą sztuką jest powtórzyć sukces pierwszej płyty (o ile taki ma miejsce), nie mówiąc już o jego przebiciu.

Laura-Mvula-The-Dreaming-Room-2016

No i doczekaliśmy się. Po 3 latach nadszedł czas na drugi album. „The dreaming room”, jak dla mnie w ogóle nie ma kompleksu pierwszej płyty. Dalszy ciąg, nieskończony zapis emocji rodzący się z Laury Mvuli. Jest zarówno podobnie, a jednak inaczej. Aż samemu ciężko mi to zinterpretować. Występują charakterystyczne mistyczne wielogłosowe harmonie w chórkach, jest także specyficzne frazowanie i akcentowanie, jest dużo zmian tonacji i rytmów, jest to co śmiało można nazwać punktem odniesienia do tej artystki. Ale wybiegła ona kawałek dalej. Obok surowego „Show me love”, bardzo chilloutowego „Bread”, mamy tutaj soczyste r’n’b w postaci „Overcome”, i tę jedną, zamykającą kompilację, rozbieganą i jakby nadpobudliwą „Phenomenal Woman”. Moim faworytem natomiast jest „Angel”. Utwór ten jest taki…taki… fajny inaczej. Śmiało może być komercyjnym hitem w rozgłosniach radiowych, ale jak wsłuchamy się w niego głębiej to wycieka z niego tyle pomysłów, że aż należy się na moment zatrzymać i posłuchać go w bezczynności. Brawo dla Troy Miller za produkcję. Brawa, na stojąco.

Jedyne do czego mogę się przyczepić to to, że album jest za krótki. Na 12. pozycji tylko 9. z nich to pełnowymiarowe utwory. Można powiedzieć, że nie ilość ale jakość się liczy. Ale co do jakości Panny Mvuli nie ma najmniejszych wątpliwości, tak więc życzyłbym sobie większej ilości… tej soczystej jakości.

Ocena płyty: