Jono McCleery przerósł ograniczenia gatunku i to krytycy zostali w tyle, a nie on. Dominuje wśród recenzentów skłonność do gloryfikacji akustyczno-jesiennego brzmienia Londyńczyka. Ale charakter muzyki to jedno, estetyka to co innego. Melancholia nie jest ani koniecznym, ani wystarczającym warunkiem piękna. „Pagodes” – należy do najbardziej interesujących oraz (przestańmy się bać tego słowa) najpiękniejszych nagrań ostatnich lat.

Płyta jest kontynuacją wizji artystycznej zapoczątkowanej na debiutanckim „Darkest Light”. Jono McCleery eksponuje rolę żywych instrumentów, a delikatna elektronika nadal zaskakuje inwencją kolorystyczną. Reszta to rzecz Jono i jego głosu – pełnego spokoju i ciepła. A nowe utwory? Od pierwszych nut (otwierający „This Idea Of Us” nadaje ton ten znakomitej płycie) ujawnia się wielka sztuka mistrza, który grając cały repertuar w stylu balladowym, trzyma w napięciu słuchacza do samego końca (monumentalny, ocierający się o muzykę współczesną „So Long”).

www.youtube.com/watch?v=bUM0HaP80Kc

Pagodes” to potwierdzenie nieprzeciętnego talentu Jono McCleery’ego. Album zawiera dwanaście utworów, z których żaden nie mieści się w ramach tradycyjnie rozumianej muzyki popularnej. Twórca eksperymentuje, raz wykorzystuje doświadczenia muzyków jazzowych („Fire In My Hands”), kiedy indziej – przypomina artystów zafascynowanych elektroniką („Since I”). O klimacie całości decyduje brzmienie fortepianu, gitary akustycznej i skrzypiec. Szczęśliwie McCleery jest już na takim etapie, że nikomu nie musi udowadniać opanowania instrumentów szalonymi biegnikami, budowaniem skomplikowanych harmonii, nieskazitelną intonacją. Teraz przyszedł czas na muzykowanie, które również jemu samemu ma sprawić przyjemność.

Jono McCleery zmienia nastroje za pomocą elementów ambientu, drum’n’bass, jak również motywów charakterystycznych dla minimalistów. Jednak rytmy te stają się tylko punktem wyjścia dla rozwinięcia przeróżnych wariacji, głównie na temat jazzu. Jono czerpie z elektrycznych dokonań Milesa Davisa, dodając jednak własne elementy mieszczące się w ramach nurtu. Na „Pagodes” żywe brzmienia akustycznych instrumentów w pełni zapanowały nad łamanymi rytmami.

Duża oszczędność środków wyrazu sprawia, że w końcu nie najprostsza muzyka sączy się lekko, pobudzając wyobraźnię. Zmieniają się czasy, mody, koniunktury, a McCleery gra swoje, tak samo powabnie, po swojemu, jakby malował kolejny fragment olbrzymiego obrazu. Aż trudno uwierzyć, że twórca tego muzycznego krajobrazu do piątego roku życia nie słyszał.

Pagodes” skierowana jest i do współczesnych outsiderów, nie goniących za modą oraz do milczących licealistów przywiązanych do starych szmat. Jest piękna, smutna i wzniosła. Pełna długich analogowych i melancholijnych dźwięków. To płyta, której część będzie unikać, wielu pokocha bez granic, ale ktoś, kto będzie doszukiwał się w niej błędów, wyjdzie na durnia. To płyta, która wymaga skupienia, w zamian oferuje jednak wiele niezwykłych doznań.

Ocena płyty: