Tuż przed premierą nowego albumu zespołu Muchy zatytułowanego “Powracająca fala” mieliśmy przyjemność porozmawiania z liderem grupy, Michałem Wiraszko. Wokalista opowiedział nam m.in. o genezie nowego projektu zespołu, swojej przygodzie z festiwalem w Jarocinie oraz o planach związanych z karierą solową.

„Co my mamy na tym świecie?”

Cytując XXI wiek, nowe stulecie (śmiech).

Nie zadajemy tego pytania przypadkowo, bowiem to właśnie to zapytanie otwiera Wasz nowy album pt. „Powracająca fala”.

To wycinek z filmu Piotra Łazarkiewicza pt. „Fala”, o który rozchodzi się cały ambaras. „Co my mamy na tym świecie? Tylko nienawiść, nic więcej” – tak to leciało? Pamiętajmy, że mówi to bardzo – naprawdę bardzo młody człowiek. Jego emocje są na wierzchu, jest biało-czarny, zerojedynkowy. Myślę, że miłość i nienawiść nie istnieją bez siebie, uzupełniają się na co dzień. Jane’s Addiction ma taki refren: „Irresistible force met the inmovable object”. To chyba najpiękniejsze i najpełniejsze ujęcie tych dwóch żywiołów.

Inspiracją do „Powracającej fali” jest wspomniana „Fala” w reżyserii Piotra Łazarkiewicza. Jak narodził się pomysł na ten projekt? Zagraliście go specjalnie na festiwalu w Jarocinie.

Festiwal w Jarocinie liczy sobie prawie cztery dekady. To najstarszy festiwal polski festiwal nazwijmy to rockowy – pierwszy i jedyny w „tamtych” czasach. Nic dziwnego, że bardzo chętnie sięga do ważnych wydarzeń ze swojej historii. W tym roku minęło 30 lat od premiery filmu „Fala”, dostaliśmy więc propozycję zagrania ścieżki dźwiękowej z tego filmu na żywo podczas tegorocznego festiwalu. A potem? Potem spędziliśmy przeszło dwa miesiące na próbach, żeby to zrobić dobrze.

Trudno było przygotować się do tego projektu?

To są piosenki, które funkcjonują od ponad trzydziestu lat. Trudno się bić z oryginałami. Trzeba było zrobić coś, co zabrzmi chociaż tak samo wiarygodnie. Kiedy te piosenki powstawały i były grane w Jarocinie, myśmy się dopiero rodzili. Myk polegał na tym, żeby te dźwięki przełożyć na nasz język i zaśpiewać je z niemniejszą siłą.

I po festiwalu w Jarocinie pojawił się pomysł na wydanie koncertowej płyty?

Tak. Tym koncertem udało nam się zrobić wrażenie na kilku osobach związanych bezpośrednio z tym filmem, czyli np. na muzykach zespołu Republika czy Magdalenie Łazarkiewicz, żonie zmarłego w 2008 roku Piotra. Te sygnały pozwoliły nam przekonać kilka osób, że może jednak warto ten materiał uwiecznić i pokazać światu na oficjalnym wydawnictwie.

Pierwszym singlem promującym płytę jest numer „Gdyby nie szerszenie” grupy Madame. Skąd ta decyzja?

Z bardzo banalnych przyczyn: jest chyba najbardziej „radiowym” utworem ze wszystkich piosenek z płyty. Po drugie, mam dość osobisty stosunek do pierwszych przedsięwzięć Roberta Gawlińskiego. Gawliński miał wtedy w sobie magnetyzm światowej rangi, świetnie śpiewał i pisał takież teksty.

Jak sam jednak przyznałeś w jednym z wywiadów: „Największą radość sprawia mi utwór >>Nasza ściana<< grupy Aya RL”. Czemu?

Bo to był utwór, z którym najdłużej walczyliśmy, podobnie jak z „Ulicą” ich innym utworem. To piosenki bardzo koronkowe, klimatyczne i natchnione duchem indywidualności Igora Czerniawskiego i Pawła Kukiza. Było nam je najtrudniej „wymyśleć”, a w końcu okiełznanie najtrudniejszej materii daje największą frajdę.

Na razie cały program „Powracającej fali” pokażecie tylko na koncercie promocyjnym w Jarocinie i na grudniowym koncercie w Poznaniu. Nie planujecie trasy koncertowej?

Myślimy o wiosennej trasie w salach teatralnych w całej Polsce. Póki co są tylko te dwa koncerty, bo ostatnie miesiące stały pod znakiem produkcji i przygotowania płyty do wydania. Niedługo ukaże się też film „Powracająca FALA”, będzie to fabularyzowany film koncertowy oparty na zdjęciach z naszego koncertu i z filmu Łazarkiewicza. Teraz dopiero zaczynamy myśleć o promocji. Płyta ukazała się niedawno na kompakcie, w drugiej połowie listopada odbędzie się premiera filmu, a w grudniu mamy premierę winyla!

Powróćmy do samego filmu. Czy miałeś okazję poznać samego Piotra Łazarkiewicza?

Wiosną 2008 roku objąłem funkcję dyrektora artystycznego festiwalu w Jarocinie. W czerwcu zdążyłem wysłać zaproszenia do gości specjalnych, m.in. do Piotra. Chwilę później zmarł… Zdążyliśmy nawiązać jedynie kontakt mentalny… To smutna historia, ale z pewnym romantycznym rozwinięciem. Nie udało nam się spotkać, ale cieszę się tym bardziej, że siedem lat później mogę obcować z jego twórczością, że mogę poznać od strony praktycznej jego dorobek.

Jak zmienił się Twój odbiór tego filmu po tych latach?

Zaczynam rozpatrywać ten film pod kątem kontrastów, które Łazarkiewicz sportretował. W filmie mamy cztery elementy składowe: sam festiwal, festiwalową publiczność, ludność jarocińską i pejzaże codzienności oraz lokalne władze. Widzę, jak wiele się zmieniło w muzyce, festiwalu czy naszym społeczeństwie przez te dekady, a także ile paradoksalnie się nie zmieniło. Dostrzegam jak wielkim majstersztykiem dokumentalizmu muzycznego jest „Fala”.

Sam przyznałeś, że byłeś dyrektorem artystycznym festiwalu. Pełniłeś tę funkcje jedynie dwa lata, do 2010 roku. Czy odejście z tej roli było Twoją świadomą decyzją?

To była bardzo świadoma decyzja. Najprościej będzie opowiedzieć mój ówczesny cykl tygodniowy… Latem 2007 roku skończyłem studia, chwilę po obronie podpisaliśmy kontrakt z Polskim Radiem i wydaliśmy debiutancką płytę, z którą wyjechaliśmy w prawie półtoraroczną trasę koncertową. W międzyczasie objąłem festiwal w Jarocinie. Od poniedziałku do środy pracowałem nad festiwalem w Jarocinie, w czwartek wracałem do Poznania, gdzie graliśmy próbę przed koncertami, a w tzw. międzyczasie nagrywałem audycję do radia. W piątek rano ruszaliśmy na koncerty, z których wracałem w niedzielę w nocy. Od poniedziałku do środy pracowałem nad festiwalem w Jarocinie, w czwartek…

I tak w kółko?

Przez osiem miesięcy… Wziąłem potem długi urlop, żeby nagrać drugą płytę Much. Kiedy wiosną 2010 opublikowaliśmy pierwszy singiel a potem całą płytę, wiedziałem, że cała sytuacja znowu się powtórzy i że znowu przez rok będę żył jak cyrkowiec na walizkach. Wiedziałem, że w tym trybie nie zrobię dobrze ani jednej ani drugiej pracy. Kontrakt festiwalowy kończył mi się zaledwie rok później, a czułem, że zespół ma szansę przeżyć dłużej. Dlatego zrezygnowałem z funkcji dyrektora artystycznego w Jarocinie.

Wszedłbyś drugi raz do tej samej rzeki, gdyby znowu zaproponowali Ci tę rolę?

To powiedzenie ma dwa znaczenia, bo tak naprawdę nie da się wejść dwa razy do tej samej rzeki. Myślę, że gdybym przyjął tę propozycję, obejmowałbym już inną imprezę jako inny człowiek. To już jest inny festiwal, a ja jestem innym człowiekiem.

Jak będzie, Twoim zdaniem, wyglądać ten festiwal za jakieś kilka lat?

Mam odważną wizję. Widzę go bardziej jako festiwal miejski, częściowo ukryty w małych klubach, kawiarniach, podwórkach, strychach, a nie jako odgrodzony teren za miastem.

Czyli znamy już Twój pierwszy postulat, gdybyś został znowu dyrektorem artystycznym tej imprezy!

Tak to widzę! (śmiech)

Zostawmy „Falę” z boku i wróćmy do Waszych wcześniejszych poczynań muzycznych. W ubiegłym roku wydaliście swój ostatni autorski album zatytułowany „Karma market”. Jak przebiegała praca nad tą płytą?

Oj, bardzo niedobrze. W moim mniemaniu jest to płyta zrobiona na akord, w pewnym sensie niedokończona, wymuszona przez rzeczywistość. Uważam, że był to duży błąd z naszej strony, że postawiliśmy wszystko na jedną kartę i po trupach zdecydowaliśmy się wydać ją zgodnie z planem. Wszystko przez wydarzenia, które miały miejsce wiosną 2014 roku.

Co się wtedy stało?

Studio muzyczne Marcina Borsa, w którym zaczęliśmy nagrywać materiał, zostało zalane. To studio znajduje się przy samej Odrze, więc wszelkie podniesienia wody sprawiają, że ono cierpi. Woda zderzyła się z prądem, a prąd popalił kilka urządzeń. W tym czasie myśmy mieli uzgodnione x-lecie zespołu z zaproszonymi przyjaciółmi – Kaśką Nosowską, Pawłem Krawczykiem, chłopakami z Happysad czy Ryszardem Andrzejewskim vel Peją. Mieliśmy podpisanych kilkanaście umów i stwierdziliśmy, że skoro już zaczęliśmy, to skończmy wszystko zgodnie z planem. Wzięliśmy zaczęty materiał od Marcina i poszliśmy do Łukasza Migdalskiego, z którym w 2005 roku nagrywaliśmy nasze pierwsze demo. Wtedy doszło do nas, że historia zatacza fajne koło i że znowu wracamy do korzeni. Było świetnie, ale mieliśmy bardzo mało czasu, około dziesięciu tygodni, od lipca do połowy września.

Wcześniej w zespole nastąpiły pewne roszady, a ze składu odeszli współzałożyciele, czyli Piotr Maciejewski i Szymon Waliszewski…

Piotrek w tej chwili gra z nami koncerty „falowe”, wrócił do składu koncertowego. Mamy najlepszy przelot od dawien dawna. Spotykamy się regularnie i całkiem często. Pracowaliśmy razem nad aranżacjami na „Falę”. Co do roszad, nie wchodząc w szczegóły, powiem tak: trudno utrzymać w ryzach grupę artystów, którzy mają mocne charaktery i duże ego… (śmiech) To bardzo łatwopalny materiał. Taka kalka towarzyszy 90 % zespołów na świecie, nas to też nie ominęło. Ale zawsze mówię, że może tak miało być, bo gdybyśmy grali cały czas ze sobą, to może nagrywalibyśmy coraz gorsze, nudniejsze płyty.

A co z Szymonem Waliszewskim?

Szymon skończył przygodę z muzyką, rozstał się z zespołem z myślą o założeniu rodziny. Życie w trasie w ogóle jest męczące. Kiedy jeździsz po świecie, to być może masz czasową satysfakcję z tego, że podróżujesz i poznajesz nowe kraje. Trochę inaczej jest, jak grasz w Polsce. Wyobraź sobie, że od 2007 roku do dnia dzisiejszego zagraliśmy ok. 600 koncertów. Każdego roku kilka razy odwiedzamy duże miasta – Warszawę, Poznań, Kraków, Wrocław, Trójmiasto, Śląsk… To sprawia, że za każdym razem – czasem nieco na siłę – musisz przygotować coś nowego, by nie zanudzić odbiorcy, a to może odebrać ochotę do grania. Nie dziwię się ludziom, którzy rzucają tę robotę.

Ty chciałeś kiedyś taki kryzys?

Tak, ostatni przedwczoraj (śmiech). To jest bardzo delikatna materia. Ta praca wymaga bardzo dużej uważności na to, co się dzieje w tobie i wokół ciebie, a także olbrzymiej, męczącej szczerości wobec siebie, żeby to co pokazujesz ludziom było dobre. Ta praca wymaga ogromnych poświęceń emocjonalnych.

Miejmy nadzieję, że kolejnych kryzysów nie będzie…

Nie, nie, właśnie muszę je mieć, bo kiedy ich zabraknie popadnę w tępe samozadowolenie i będę robił słabe rzeczy.

No to dobrze, czasem możesz mieć kryzys (śmiech)! A jeśli już o robieniu nowych rzeczy mowa, to kiedy nowa autorska płyta?

Już od lata miałem pracować nad solową płytą. Muchom „stuknęło” dziesięć lat, zamknęliśmy tę dekadę płytą „Karma market”, stwierdziłem, że to dobry moment, by nagrać solową płytę. Trochę nieoczekiwanie pojawiła się jednak „Fala” i doszliśmy do wniosku, że trzeba się jej poświęcić. W związku z tym przełożyłem prace solowe na wiosnę 2016. Album chcę nagrać z Pawłem Krawczykiem z Hey, bo od kiedy się poznaliśmy w 2007 roku, obiecujemy sobie, że zrobimy razem płytę z moimi piosenkami. Obecnie szlifujemy materiał z Piotrkiem Maciejewskim, który pomaga mi przy komponowaniu i aranżowaniu utworów na solową płytę. Bębny do dwóch utworów nagrał mi natomiast Krzysiek Zalewski. Generalnie nie mogę narzekać na to, co się dzieje wokół mnie.

Ile gotowego materiału już masz?

Mam już cztery porządne szkice. Nie są to jeszcze gotowe piosenki, ale mają zaznaczone części, melodie.

Kiedy możemy się spodziewać premiery?

Gdybyśmy rozmawiali pół roku temu, to powiedziałbym, że w październiku. A październik właśnie się skończył. Nie chcę rzucać dat, ale na pewno w przyszłym roku. Plan jest taki, że kiedy Paweł skończy pracę nad albumem Hey, zaczniemy pracę nad moją płytą. Myślimy o marcu. Jeżeli do tego momentu będziemy mieli kontrakt i pomysł na termin premiery, to wiosną wypuszczę singla bądź EP-kę, a sam album jesienią.

Wiesz już, jaki będzie klimat tej płyty? To będzie coś w stylu Much czy jednak chcesz odciąć się trochę od twórczości zespołu?

Ostatnio jestem bardzo zafascynowany Alabama Shakes czy Unknown Mortal Orchestra, a także młodymi wokalistami, jak James Bay czy genialnym Hozierem. Chciałbym, żeby była to płyta nagrana w stu procentach na żywo. Mam na myśli taką płytę, gdzie w studiu przed mikrofonami stanie zespół i nagramy ten album w jeden dzień. Nie chcę, żeby to był materiał pocięty nożyczkami i album stworzony za pomocą programów komputerowych. Jestem na to za stary.

A rozważasz zaproszenie jakichś artystów do gościnnych występów?

Nie wykluczam. Pomysł na konkretny duet może pojawić się w trakcie pracy w studiu, bo wtedy masz pogląd, jak dana piosenka brzmi i możesz sobie wyobrazić, z kim mógłbyś ją zaśpiewać. Także duety tak, ale bez nastawiania się za wszelką cenę. Niech wszystko wyjdzie naturalnie.

Trzymamy zatem kciuki za jak najbardziej owocną pracę oraz szybkie ukazanie się płyty!

Dzięki!