Poprzednia płyta Beirutu The Rip Tade, zrobiła na mnie wielkie wrażenie i uważam ją za jeden z wybitniejszych albumów łączących folk i alternatywny rock. Po zmianie wydawcy Beirut nagrał zdecydowanie bardziej zachowawczy materiał, który utrzymany jest w jego dawnej stylistyce. To znowu jest folk rock w tradycji muzyki popowej. Teksty są jak zwykle mocną stroną piosenek.

No No No jest dobrze zrealizowane od strony technicznej. Charakteryzuje ją zwiewne, przestrzenne brzmienie, określające charakter całego albumu. W rezultacie jednak wszystkie utwory brzmią bardzo podobnie i trzeba często spoglądać na wyświetlacz odtwarzacza, by się upewniać, że nie słucha się ciągle jednej piosenki. W dodatku wokalista jednakowo interpretuje większość kompozycji.

Zach Condon – lider grupy, totalnie traktuje opanowane przez siebie instrumenty. Jednak ta ogromna wiedza muzyczna nie idzie w parze z wyobraźnią. No No No jest zbiorem dość konwencjonalnych piosenek, świetnie zagranych, ale mniej świetnie skomponowanych. W słodkich melodiach brakuje sygnału, że Amerykanowi chodzi o coś więcej niż narcystyczny samogwałt. Muzyka bardziej ilustracyjna niż intrygująca, umykająca uwadze.

Dla młodego odbiorcy zbyt to wysmakowane, dla starszych – zbyt banalne. Condon wprawdzie ponownie otoczył się gronem znakomitych muzyków, ale jak to zazwyczaj bywa w przypadku natłoku sidemanów, wyszło zbyt sterylnie, a na dodatek mało przekonująco kompozycyjnie. Coś się wprawdzie dzieje, gdy pojawia się szybsze tempo utworów, ale wówczas do głosu dochodzi również wątpliwy potencjał przebojowości granego repertuaru.

Album – jako całość – jest monotonny, a ciekawsze fragmenty trzeba wydłubywać jak migdały z tortu. Przesłuchałem te płytę w sumie kilkanaście razy. Ale ani razu w całości. Za każdym razem, po trzech, czterech utworach kończyła się moja cierpliwość. W końcu płyta powędrowała na półkę.

Ocena płyty: