Wyprowadzka na pustkowie, burzliwy związek, choroba uniemożliwiająca wydobycie głosu, zupełna zmiana wyglądu, wycofanie się z mediów: czy to może mieć aż tak duży wpływ na człowieka, aby jego twórczość przeniosła się w czasie o czterdzieści lat wstecz? Możemy się jedynie domyślać, choć okazuje się, że taką podróżą zainteresowana jest większa liczba słuchaczy, niż mogłoby się wydawać.

Jest marzec bieżącego roku. Mamy jedną z pierwszych od długiego czasu okazji, aby usłyszeć Johna Mayera śpiewającego, do czego przyczyniła się wygrana z długotrwałą chorobą gardła. Podczas strumieniowo nadawanej transmisji na żywo z koncertu w legendarnym The Village Studio dowiadujemy się, gdzie podczas światowej trasy artysta wystąpi wraz z zespołem, który towarzyszy mu od czasów nagrania albumu „Born and raised”. Okazuje się, że na liście znajduje się kilka europejskich miast (m.in. Amsterdam, Oslo czy Kopenhaga).

Drugiego dnia maja muzyk ma ogłosić, że powstanie nowy album, podczas gdy kilka dni wcześniej ruszyła sprzedaż biletów w starym kontynencie. Nie minęło wiele czasu, gdy w Internecie pojawiły się pierwsze informacje ze studia, nieco później ich drogą podążyły krótkie nagrania. Jeszcze zanim taśma obiegła szpulę po raz ostatni, zdecydowałem, że wybiorę się do Londynu, aby usłyszeć Mayera osobiście. Krótko przed zaksięgowaniem płatności za bilet zorientowałem się, że kupuję jedno z niewielu pozostałych miejsc nie tylko w Wembley Arena, a w całej Europie! Z jednej strony można powiedzieć, że dopisało mi szczęście, a z drugiej strony trzeba przyznać, że to nie lada wyczyn – sprzedać prawie wszystkie bilety w miesiąc od rozpoczęcia sprzedaży, pięć miesięcy przed samym wydarzeniem, a co najciekawsze – przed nagraniem albumu (nie mówiąc o premierze!).

Przyszły wakacje, w Internecie jak i w niektórych stacjach radiowych zaczęły ukazywać się single z nadchodzącego krążka, począwszy od „Paper Doll”, którego to słuchacze mogli poznać tuż po skończeniu prac nad miksem i masteringiem. Dwudziestego dnia sierpnia odbyła się premiera albumu i choć przyznam, że dość wnikliwie zapoznałem się z uprzednio wydanymi singlami, tak postanowiłem posłuchać „Paradise Valley” jako integralnej całości. Od razu zapoznawszy się z treścią okładki zauważyłem, że John Mayer przedłużył współpracę z sekcją rytmiczną towarzyszącą mu do tej pory – mianowicie był to Sean Hurley na basie oraz Aaron Sterling za perkusją. Obaj panowie są niewątpliwie epigonami czasów świetności folkowych nagrań z przełomu lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych – można to rozpoznać bez problemu nie tylko po brzmieniu i instrumentarium, którego używają – bo są to głównie instrumenty wyprodukowane w tych czasach, ale także po frazowaniu, sposobie wydobywania dźwięków i czuciu. Kolejną osobą wartą uwagi, która przyczyniła się do powstania tej płyty jest Don Was, uznany producent jak i członek zespołu Was (Not Was).

Krążek rozpoczyna „Wildfire”, energiczna kompozycja oparta na gitarowym riffie, mocno nawiązująca do tradycji muzyki country i americana. Warta uwagi jest bardzo czujna i wbrew pozorom dość złożona aranżacja. Trzeba mieć tupet, aby umieścić na albumie dwie zupełnie różne piosenki o tym samym tytule! Drugi „Wildfire” to bardzo spokojna, acz krótka ballada o nietypowej dziewczynie, a właściwie dość płomiennej jej historii. Gościnnie zaśpiewał tu i zagrał na Wurlitzerze Frank Ocean, który jest supportem na większości koncertów ze światowej trasy „Born and Raised”. Johnowi często zdarzają się aranżacyjne żarty, które dodają smaczku i sprawiają radość tym, które je zauważą – jak na przykład zmiana długo trwającego akordu zagranego na organach Hammonda… tuż przed samym końcem utworu, gdzie wyciszenie doszło do momentu, w którym praktycznie nic nie słychać – tak było na poprzedniej płycie. Tym razem za podobną ciekawostkę uznałem użycie, zdawałoby się, zupełnie niepasującego do konwencji muzyki bluesowej, automatu perkusyjnego na początku utworu „Call me the breeze”, wykonywanego w oryginale przez J.J. Cale’a. Nic bardziej mylnego, moim zdaniem instrument ten doskonale wpasowuje się w brzmienie. Drugim gościem na albumie jest Katy Perry. Zdaje się nie bez powodu duet jest niezwykle romantycznym utworem, odznaczającym się uroczą melodią – panna Perry jest drugą połówką bohatera tego tekstu. Swoją drogą, jako niepoprawna maruda, jeśli chodzi o najnowszą muzykę popularną, pomyślałem – co stoi na przeszkodzie, aby utalentowana i piękna brunetka obracała się w właśnie takich okolicach muzycznych? Można? Można. Dodatkową ciekawostką w tym utworze są partie instrumentów dętych, zagrane przez pana, który zwie się Bill Reichenbach. To nieznane szerzej nazwisko stoi za aranżacją i nagraniem sekcji dętych m.in. dla Michaela Jacksona, Toto, Franka Sinatry, Brothers Johnson, Ala Jarreau, Lionela Richiego, Nika Kershawa oraz wielu innych artystów, często współpracując z Quincy Jonesem, legendarnym producentem muzycznym. Zaraz po wspomnianej przed chwilą kompozycji możemy usłyszeć „Lost at Sea”.

Już po pierwszym wysłuchaniu tej piosenki wiedziałem, że to mój faworyt. Wiedziałem jako niepoprawny fan Neila Younga, Joni Mitchell, Crosby, Stills & Nash, wiedziałem jako fan piosenek w każdym tego słowa znaczeniu i w końcu wiedziałem jako fan melodii, które są jak kamień, przetrwają lata. Podobieństwo do wspomnianych wyżej wykonawców można też znaleźć w tekście nie tylko tej piosenki, Mayer jest niewątpliwie bardzo szczery i wrażliwy w tym, co śpiewa. Innym podobieństwem jest brzmienie perkusji – wyraźnie zainspirowane takimi albumami jak „Harvest” Younga czy zatytułowany własnym nazwiskiem longplay Johna Prine’a. Jak się okazało w którymś z wywiadów udzielanych ostatnio, „I Will Be Found” to pierwszy utwór napisany przez artystę na fortepianie. Tak, pierwszy, kiedykolwiek! Życzę każdemu takich debiutów. Bardzo zaciekawił mnie utwór „Dear Marie”, opowieść o przyjaciółce z czasów młodości, o jej miłości do artysty, to coś w rodzaju wspomnienia, listu do dawno niewidzianej znajomej. Wciągający tekst towarzyszy rozwijającej się w miarę upływu czasu dynamicznie balladzie.

Jeszcze przed wydaniem poprzedniego albumu Mayer kupił ranczo w Montanie, wyraźnie zmienił sposób ubierania, inspiracje muzyczne. Wydaje się, jakby towarzyszyła temu zmiana trybu życia, lekkie wycofanie się z życia towarzyskiego. Być może także pewne refleksje? To wszystko każdy bez problemu usłyszy w muzyce zawartej w dwóch ostatnich nagraniach i nic nie wskazuje na to, aby stan ten miał się zmienić – szczególnie po tym, jak w pewnym wywiadzie artysta poinformował, że ukaże się trzeci album utrzymany w podobnej stylistyce, mający być swego rodzaju zamknięciem tryptyku. Wielu fanów nie do końca akceptuje zmianę, która nastąpiła kilka lat temu, szczególnie w przypadku tego albumu, co zostało delikatnie odnotowane sprzedaży płyty – jest to pierwszy album Johna Mayera, który nie debiutował na pierwszym miejscu listy Billboard 200. Choć drugie miejsce powodem do płaczu nie jest. Osobiście bardzo się cieszę ze stosunkowo długo trwającego już romansu z muzyką podobną twórcom akustycznego rocka, folku czy też americany z początku lat siedemdziesiątych. Mam nadzieję, że część (choć garstką tego na pewno nazwać nie można) słuchaczy zgadza się ze mną. Mam jeszcze większą nadzieję, że reszta przekona się do pięknego, ciepłego, akustycznego brzmienia wspomaganego nasyceniem typowym dla nagrań taśmowych. Nie lękajcie się.

Tymczasem ja zbieram środki na winylowe wydanie „Paradise Valley”.

Autor recenzji: Wojtek Wawszczyk-Sowula