Kiedyś wszystko było prostsze. Wystarczał jeden zamaszyście zagrany gitarowy akord by otworzyć wyobraźnię. Więcej nawet – żeby całkowicie nią zawładnąć.Z instrumentu gitarowego półboga, posiadającego moc zapewne nieczystego pochodzenia, płynęły dźwięki ekscytujące i elektryzujące jak nic innego czego zdążyło się wcześniej doświadczyć. Człowiek wariował.

Tłum ginął w zbiorowej ekstazie kiedy rocknrollowiec, niczym antyczny bohater, dokonywał swoich heroicznych czynów. Albumy „Back in Black”, „Reign in Blood” czy „Painkiller”, niczym pomniki, stanowiły dokumentacje osiągnięć wymagających nadludzkich sił.

Wielkie czyny wymagają jednak wielkiego ryzyka. Muzycy za swoje osiągnięcia płacą najwyższą cenę. Stąpają po krawędzi. Tej właśnie, z której runie Brian Jones, Bon Scott czy Jimi Hendrix.Nad tym wszystkim gdzieś króluje diabeł. Specyficznie i symbolicznie rozumiany. Ucieleśnienie buntu i hedonizmu. To dzięki jego osobistej interwencji muzycy mieli zawdzięczać swoje nieziemskie zdolności.

Powstał też gatunek rocka, zwany black metalem, gdzie wiarę w diabła potraktowano zupełnie poważnie. Ale o tym innym razem.

Coś się jednak dzieje. Nie wiadomo kiedy i dokładnie jak. Czar pryska. Upada rocknrollowy mit. Bogowie rocka w rzeczywistości okazują się infantylnymi grajkami, niekiedy po prostu głupcami, nie umiejącymi tak naprawdę grać. A sama muzyka faktycznie pełna jest ograniczeń zarówno instrumentalnych jak i estetycznych.

Schyłek wiary w rock’n’rolla pchnął autora tego wpisu do poszukiwań, otwierania się na nową muzykę, inną estetykę, których rezultatem jest między innymi ten blog.

Jest jednak rzecz, której brakuje temu wszystkiemu, czego teraz szukam i słucham – opowieści. O niebywałych czynach i marzeniu, żeby zostać rocknrollowym herosem.

Jazz opowieści jako takiej obecnie nie ma. Choć nie zawsze tak było. Był przecież esencją zmian społecznych, procesów urbanizacji i  indywidualizacji. A także narzędziem emancypacji mniejszości murzyńskiej w USA, symbolem łamania zastanych konwencji.

Free jazz ostatecznie zamordował konwencję (choć za jakiś czas sam się nią stanie). Społeczno-emancypacyjną rolę jazzu przejmuje rap. Przynajmniej do momentu, w którym nie staje się jednym z najbardziej dochodowych składników przemysłu muzycznego. Jazz schodzi do katakumb.

I na razie tam pozostaje.

Kuba Sokołowski – znudzony-rockman.blogspot.com