Przez większą część koncertu czekałem aż Hera odfrunie. Jak dzięki hipnotycznej repetycji, zdolności do kreowania ogromnej przestrzeni i charakterystycznym melodiom uniesie się w powietrze – wprowadzi w trans, czymś zaskoczy, wzbudzi emocje.


Hera jednak nie odleciała. Poruszała się ciężko, niezgrabnie. Mimo ogromnego zaangażowania, trzepot skrzydeł w lot się nie zamienił. Może dlatego, że zespół występował w innym niż zazwyczaj składzie. Oryginalny (Zimpel – klarnet, Postaremczak – saksofon, Wójciński – kontrabas, Szpura – perksuja) poszerzony o gitarzystę Raphaela Rogińskiego, grającego na lirze korbowej Macieja Cierlińskiego i gościa specjalnego Hamida Drake’a (również perkusja).

Nie było nikogo kto by tę muzykę pociągnął. Zwłaszcza u dołu. Kontrabas w ogóle nie był słyszalny. Grę próbował nieco zagęszczać Hamid Drake, wprowadzając nieco time’owego rygoryzmu w rozmytą grę reszty zespołu. Ale w moim odczuciu gitarzysta Raphael Rogiński w ogóle nie był na to przygotowany. A na nim, w sytuacji mniej lub bardziej świadomej abdykacji basisty i specyfiki liry korbowej, spoczywał ciężar gry. To muzyk oczywiście z ciekawą barwą i oryginalnym frazowaniem, w tym jednak wypadku brakło mu elastyczności.

Był w zasadzie jeden magiczny moment kiedy na przód sceny przesiadł się Drake by zacząć bębnić i śpiewać. Pojawił się motyw tradycyjnej, rosyjskiej pieśni ludowej wieńczący ostatnią płytę Hery “Where my complete beloved is”. Ciekawie to brzmiało w  wykonaniu czarnoskórego Drake’a, z dredami po pas, siedzącego w afrykańskich sandałach.  Popłynął energiczny groove.

Ale to było tylko kilka momentów.

Później przerwa i na scenę wychodzi Ken Vandermark, Hamid Drake (ponownie) i Ken Kessler. 10 lat potrzebował Marek Winiarski, żeby ściągnąć trio w tym składzie do Polski.

I było pięknie! Czyż nie o to nam tu wszystkim chodzi? O ten szwung. Polot. Niebywałe, doprowadzone wręcz do nieludzkich granic, umiejętności techniczne. Drake’a który nie tylko grał, ale i tańczył przed zestawem perkusyjnym. O Kesslera, lotnego jakby zaprzedał duszę wiadomo komu, który po profesorsku podłapywał pomysły lub po prostu prowadził kolegów. Czy po prostu o Vandermarka, który zasuwał z zadziorem i inwencją. I o to, że można byłoby słuchać go w nieskończoność, bo pomysły zdawały mu się tego dnia nie kończyć.

Zagrooviło to, przyswingowało, przydzwoniło. Szorstko, z charakterem, ale i diablo precyzyjnie. Uśmiech nie schodzi z twarzy, kiedy patrzy się na te trzy przerośnięte muzyczne mózgi, które zdają się być nieskończenie świadome każdego dźwięku, który z siebie wydobywają.

Ole!