Album „The MF Life” budził we mnie sprzeczne emocje, już w momencie gdy pojawiły się pierwsze wzmianki na jego temat. Z jednej strony fantastyczny “Gone and Never Coming Back”, który miałem okazję usłyszeć na żywo, z drugiej zaś nudne i zbyt współczesne “4AM”.  Na dwoje babka wróżyła. Melanie mogła pójść albo w tym samym kierunku, który obrała na swoim debiucie, albo skręcić ku nowoczesnym, nieciekawym brzmieniom. Obawiałem się że piosenkarka wybierze tę drugą opcję, i dzięki Bogu pomyliłem się tylko trochę.

Przy pierwszym odsłuchu płyty moje obawy zgromadziły się jak ciemne chmury nad Wrocławskim stadionem w dniu wczorajszym. Otwierający album “This Time” był potwierdzeniem najgorszych oczekiwań o zaprzedaniu się komercji i tandetnemu r&b, a wspomniane już “4AM” dolało tylko oliwy do ognia. I oto nagle, utwór numer trzy,  “Break Down These Walls” sprawił że coś drgnęło. Lekko rockowe brzmienie zaciekawiło mnie na tyle, by nie wciskać jeszcze stop w odtwarzaczu.  Z każdym kolejnym kawałkiem było coraz lepiej. Melanie Fiona zachowała się jak kotka i poszła własną drogą, na przełaj. Artystka postanowiła nie robić niczego pod publikę. Nagrała album po swojemu, balansując na granicy dawnej soulowej szkoły i współczesnego r&b. Dzięki takiemu połączeniu nawet to co wcześniej było niestrawne, przestało aż tak bardzo razić, a “Runing” z udziałem Nas-a  i “Change the Record” nawet wpadają w ucho. To jednak piosenki  takie jak “Wrong Side of a Love Song” czy “Bones” , udowadniają że w duszy Melanie grają też stare ale wciąż dobre nuty, i to one sprawiły że tę Kanadyjkę pokochało tylu fanów na całym świecie.  Za jeden z większych plusów tego krążka uważam obecność Johna Legenda.  Piosenką “L.O.V.E.” już po raz drugi pokazali jak świetnie wychodzi im wspólne śpiewanie. Może w przyszłości jakiś wspólny album ? Na razie to tylko gdybania. Cieszmy się tym co mamy, czyli bardzo udanym, drugim albumem Melanie Fiony.