Historia pewnego spotkania. Z jednej strony mamy rozmarzonego romantyka, estetę i perfekcjonistę z obsesją dopieszczającego każdy dźwięk. Z drugiej – pół-geniusza, który nigdy nie powtarza tej samej frazy, człowieka poszukującego, o wyjątkowo szorstkim, suchym, niekiedy opryskliwym sposobie gry.

Ten pierwszy to jeden najważniejszych gitarzystów ostatnich lat. Artysta obdarzony twórczą wyobraźnią o nieskończonym zasięgu. Mimo to często zwracający się ku masowej (popowej) estetyce/wrażliwości. Kochającego nade wszystko piękne melodie.  

Drugi – okrzykiwany najlepszym saksofonistą swojego pokolenia. Nie ma znaczenia dla niego czy gra na alcie, tenorze czy sopranie. Rodzaj zawziętego wędrowca, który w swoich improwizacjach przedziera się oryginalnie i nieustępliwie. Lubi zabrnąć w rejony, z których inni nie widzieli by już wyjścia.

Co się dzieje kiedy spotkają się te dwie osobowości?

Smaku przedsięwzięciu niech doda fakt, że Pat Metheny nie zatrudniał do swoich zespołów tenorzystów już od ponad 30 lat. Od dłuższego czasu powtarzał jednak – chcę zagrać z Chrisem Potterem.   

I zagrali.

Ten surowy i szorstki robi co w jego mocy, ale zostaje poskromiony. I to całkowicie za swoim przyzwoleniem.

Wszystko odbywa się tu na warunkach kapitana Metheny’ego. To on jest autorem wszystkich kompozycji. I to on wskazuje drogę, którą podążać ma zespół. To zadziwiające, jak doskonale odnalazł się Potter w narracji starszego kolegi. Wszechstronny!

Jest więc po methenowsku – przeważają średnia tempa, kojące melodie akustycznej gitary, troszkę synth-gitarowego fusion, gdzieniegdzie okraszane surowszą improwizacją czy mroczniejszym riffem.

Potter jak cień podąża za prowadzącą utwory gitarą Metheny’ego. Nie wybiega przed szereg, ma świadomość kto jest liderem. To on jednak sprawia, że muzyka nabiera charakteru, odrobiny niezbędnego pazura, a momentami robi się nawet ciut niebezpieczna.

Ciężko, ale przy tym mądrze harują Ben Williams na basie i Antonio Sanchez na perkusji. Ten pierwszy grając naprawdę zgrabne solówki.

Przy całej swojej nieprzeciętności, dźwięki na „Unity Band” mają pewną dziwną właściwość. Tendencję do przemykania nie zauważonymi.  To z jednej strony konsekwencja naturalności z jaką przychodzi ich wydobywanie. Z drugiej, cecha ta sprawia, że trudno to wszystko głębiej przeżyć.

Słucha się więc przyjemnie, ale i szybko zapomina. Mimo wszystko – jedna z najciekawszych płyt Pata od dobrych kilku lat!