Hera podaje bulgoczącą miksturę. Troszkę brudnawą, lekko podśmierdującą nawet. Coś w niej trzaska, coś grzechocze. Gdy nadstawić bliżej ucho da się słyszeć odgłosy łamania, jakieś szmery i inne dźwięki, których nigdy wcześniej nie znałeś.
Łyk eliksiru zmienia percepcję. Pośród gęstej kniei prasłowiańscy szamani odprawiają swoje rytuały. Brudni półdzicy, półludzie tańczą, śpiewają. Wcześniej najadłszy się tajemniczych jagód czy muchomorów. W zbiorowym uniesieniu, w tych rytmicznych, zrozumiałych tylko dla nich, pląsach, budzi się świadomość istnienia.
Mijają trzy blisko dwudziestominutowe partie. Do środka kręgu wchodzi kobieta. Z pewnością wiedźma. Mimo, że chyba jest stara jak świat, śpiewa głosem czystym, mocnym, niosącym życie. Z jej ust wydobywa się melodia, którą, zdaje się, znamy od zawsze. Podskórnie. Bez niej trudno byłoby zrozumieć sens transu. Ona też ostatecznie z niego wyprowadza. Jest łącznikiem między tym, co namacalne a nieuchwytne.
Celem „Where My Complete Beloved Is” jest wprowadzenie słuchacza w stan transu. Dowodów nie trzeba szukać jedynie w muzyce, widać to także na okładce albumu przedstawiającej używaną w procesie hipnozy spiralę.
Zabieg oparty jest na monotonnym powtarzaniu fraz i generowaniu niezliczonej ilości przedziwnych dźwięków. Obok klasycznych jazzowych instrumentów, muzycy sięgają po nietypowe tarogato, harmonium czy tamburę. Wiele tu inspiracji słowiańską muzyką folk. Ostatni utwór to tradycyjna rosyjska pieśń.
Momentami muzyka naprawdę długo stoi w jednym miejscu. Drogę wyjścia wskazuje najczęściej bas, który zręcznym motywem czy zagrywką pcha całość do przodu. Takie transowe granie jest dosyć ryzykowne – ci którzy w stan hipnozy nie wejdą, podczas słuchania płyty odczują znużenie.
Bez wątpienia jednak posłuchać „Where My Complete Beloved Is” warto. Intrygująca płyta, która z pewnością oczaruje niejednego.